Start: Poniedziałek, 2 sierpnia 2010, 6.30, Denver (okolice Indian Creek Trailhead)
Meta: Durango (Junction Creek Trailhead)
Zawsze chciałem pojechać na epicką wyprawę, z dala od cywilizacji, szlakami pośród gór, lasów i jezior, obcować z przyrodą i chłonąć krajobrazy. Czas na realizację marzeń, czas podjąć wyzwanie pokonania dzikich terenów Colorado. Czas odnaleźć ducha walki i zbadać swoje możliwości psycho-fizyczne, czas zajrzeć w zakamarki duszy...
Colorado Trail Race (CTR) jest „wyścigiem” bez wsparcia z zewnątrz, bez wpisowego i bez nagród.
Każdy z uczestników zdany jest na siebie, nie ma zaaranżowanych noclegów, bufetów, itp. Każdy z uczestników zabiera ze sobą to, co uważa za stosowne i jedzie na takim rowerze, który mu odpowiada. Należy ściśle trzymać się wyznaczonej trasy. Reasumując, reguły sformułowane są w ten sposób, żeby każdy z uczestników miał równe szanse. W nomenklaturze anglojęzycznej tego typu wydarzenie rowerowe nazywane jest self-supported race.
Trasa w większości przebiega singletrackami z Denver do Durango i w dużej mierze pokrywa się ze szlakiem pieszym ‘Colorado Trail’. Przewyższeń jest więcej niż dwie wspinaczki na Mount Everest, dystans to około 780 km. Trasa przebiega na dużych wysokościach (średnio 2500 do 3500 m) osiągając w najwyższym punkcie 4023 m.n.p.m. Jedna z trudniejszych sekcji o długości około 300 km przebiega kompletnie poza cywilizacją, co oznacza, że nie ma możliwości uzupełnienia zapasów (nie ma sklepów ani stacji benzynowych).
Meta: Durango (Junction Creek Trailhead)
Zawsze chciałem pojechać na epicką wyprawę, z dala od cywilizacji, szlakami pośród gór, lasów i jezior, obcować z przyrodą i chłonąć krajobrazy. Czas na realizację marzeń, czas podjąć wyzwanie pokonania dzikich terenów Colorado. Czas odnaleźć ducha walki i zbadać swoje możliwości psycho-fizyczne, czas zajrzeć w zakamarki duszy...
Colorado Trail Race (CTR) jest „wyścigiem” bez wsparcia z zewnątrz, bez wpisowego i bez nagród.
Każdy z uczestników zdany jest na siebie, nie ma zaaranżowanych noclegów, bufetów, itp. Każdy z uczestników zabiera ze sobą to, co uważa za stosowne i jedzie na takim rowerze, który mu odpowiada. Należy ściśle trzymać się wyznaczonej trasy. Reasumując, reguły sformułowane są w ten sposób, żeby każdy z uczestników miał równe szanse. W nomenklaturze anglojęzycznej tego typu wydarzenie rowerowe nazywane jest self-supported race.
Trasa w większości przebiega singletrackami z Denver do Durango i w dużej mierze pokrywa się ze szlakiem pieszym ‘Colorado Trail’. Przewyższeń jest więcej niż dwie wspinaczki na Mount Everest, dystans to około 780 km. Trasa przebiega na dużych wysokościach (średnio 2500 do 3500 m) osiągając w najwyższym punkcie 4023 m.n.p.m. Jedna z trudniejszych sekcji o długości około 300 km przebiega kompletnie poza cywilizacją, co oznacza, że nie ma możliwości uzupełnienia zapasów (nie ma sklepów ani stacji benzynowych).
W 2009 roku na 40 śmiałków „wyścig” ukończyło zaledwie połowa z nich. Z uwagi na charakter wydarzenia jak i tempo poruszania się słowo „wyścig” ująłem w cudzysłów. Planowałem wrócić z Durango do Denver również na kołach, ale alternatywną, nieco łatwiejszą trasą. Jak to wyszło? Jak zwykle w moim przypadku ;-) intensywnie i momentami ekstremalnie. Zresztą wystarczy rzucić okien na mapkę i profil trasy - sporo przewyższeń jak na 20 dni rowerowania! Na zielono zaznaczona jest trasa wyścigu, na czerwono trasa powrotna.
W niniejszym blogu spróbuję oddać klimat wyprawy...
Aklimatyzacja
Po perypetiach związanych z najgorszym w moim życiu lotem mogło być już tylko lepiej. (Burza nad Waszyngtonem spowodowała odwołanie lotu do Denver; spędziłem wiele godzin na lotnisku, moja walizka z rowerem nie dotarła, były tylko koła, które zapakowałem w karton i siatkę roboczą; do Denver dotarłem w środku nocy i nie miałem transportu do hotelu więc czekałem na lotnisku aż do rana).
Do hotelu Best Western Inn w Castle Rock dotarłem najwcześniejszym busem (Super Shuttle) jaki był dostępny (ach co za wspaniały warkot silnika!). Na szczęście zarezerwowałem 3 noclegi przed CTR w celach aklimatyzacyjnych i walizka z rowerem i osprzętem przyszła na czas.
Miasto Castle Rock położone jest kilkadziesiąt kilometrów na południe od Denver i około 30 km od miejsca startu CTR. Właściwie hotel znajduje się na obrzeżach miasta, ale blisko jest supermarket i Walgreens więc z kupnem jedzenia nie ma problemu, co więcej w hotelu serwują całkiem niezłe śniadanie kontynentalne. Łóżko w pokoju jest ogromne (king size bed) i oprócz mnie zmieściłyby się jeszcze ze trzy dziewczyny :)
Tutejsza infrastruktura i przestrzeń robi niesamowite wrażenie. W zasadzie to wszędzie należałoby poruszać się samochodem. Musiałem dziwnie wyglądać spacerując po poboczach i przechodząc przez wielopasmowe szosy.
Nazwa Castle Rock wzięła się od górującej nad miastem skały. Wokół niej utworzono swoistego rodzaju park (Rock Park) ze ścieżkami.Następnego dnia spacerowałem trochę, a nawet więcej niż trochę bo przeszedłem około 20 km. Zobaczyłem między innymi osiedle łąkowe, takie typowo amerykańskie, wymuskane, jak w filmach. Stąd widać już góry, których pierwszy front wygląda pod względem wypiętrzenia jak nasze Beskidy, natomiast szczyty w oddali są o wiele wyższe i nawet pokryte śniegiem.
Około 13 tu w dolinie (2000 m.n.p.m.) słońce zaczyna operować mocniej, staje się nieznośnie gorąco i każdy skrawek cienia jest zbawienny.
Dzień 0
Jazda szosą z pełnym obciążeniem do punktu startu CTR zajęła 20 minut więcej niż „na lekko”. Także trochę niższe przełożenia poszły w ruch. Znalazłem camping przy Indian Creek Trailhead, a tam był już jeden z uczestników. Zobaczyłem podobne torby, karbonowy Cannondale 29er z leftym… wygląda na bardzo lekki sprzęt. Pogawędziliśmy trochę, a potem pojechałem sprawdzić początek szlaku. A tam lekki downhil, wąziutka ścieżynka, trochę kamieni, korzeni, jakaś agrafka, strumyk, dookoła zielony las, łączka. Beskidzko – pomyślałem. Podoba mi się! Po dojechaniu do strumyka zrobiłem nawrotkę, bo coś niebo zaczęło się buntować. Zajechałem jeszcze na Chamburgera do Rampart Food Market (sklepik w środku lasu!) i ogień z powrotem na camping. Jak tylko rozbiłem namiot, zaczęło padać.
Potem trochę przestało padać i dołączyło jeszcze kilku kolesi, a jeden z nich (Nathaniel) poczęstował mnie piwem. Jak się później okazało tylko jeden z nich dojechał do mety.
Jestem mocno podekscytowany jutrzejszym dniem.
Potem trochę przestało padać i dołączyło jeszcze kilku kolesi, a jeden z nich (Nathaniel) poczęstował mnie piwem. Jak się później okazało tylko jeden z nich dojechał do mety.
Jestem mocno podekscytowany jutrzejszym dniem.
Start
CTR - dzień 1: galeria zdjęć (kliknij) |
CTR rozpoczął się na małym, szutrowym parkingu otoczonym lasami. Przybyłem znacznie przed czasem, a parking już był pełen vanów i samochodów, koło których przygotowywali się uczestnicy z wyszukanym osprzętem (Można było zobaczyć pełną gamę rowerów od fullów, poprzez sztywniaki, singlespeedy po 29er-y). Znalazłem Stefana – organizatora, który poinstruował mnie jak używać lokalizator GPS marki SPOT. Uczestnicy zbierali się dość długo i impreza wystartowała z piętnastominutowym opóźnieniem o 6:45. Start poprzedzony był krótką przemową Stefana, który wspomniał, że prognozy pogody nie są sprzyjające na najbliższe dni i należy być przygotowanym na burze.
Około 40 uczestników ruszyło powoli w dół w kierunku szlaku Indian Creek. Przy pierwszym technicznym uskoku na wąskiej ścieżce powstał mały korek. Chwilę później zobaczyłem jak ktoś przede mną „wyglebił się” niegroźnie. Na początku trasa wiodła lasami po dość podmokłym podłożu. Zrobiło się stromo i trzeba było pchać rower. Po jakimś czasie jazdy trawersami i szczytami zaczął się zjazd z ogromną ilością agrafek (rewelacja!).
Po przejechaniu przez Platte River teren i podłoże kompletnie się zmieniły – stało się sucho i piaszczysto-żwirowo. Szlak prowadzony był bardzo zmyślnie zakosami, niezbyt stromo, tak, że większość dało się podjeżdżać nawet z obciążeniem. Starałem się w miarę szybko przejechać ten fragment trasy - lekko pustynny, na grzbiecie nieosłonięty - zanim słońce osiągnie zenit i stanie się nieznośnie gorąco. Krajobraz zupełnie odmienny w porównaniu z tym u nas – w Polsce. Niestety sekcja się skończyła i trzeba było objechać szutrówkami, a potem szosą tereny ostoi dzikich zwierząt, gdzie obowiązuje zakaz jazdy rowerem. Taki objazd nazywają tu detour.
W Bailey znalazłem przyjemną restaurację. Zjadłem zupę serową, ale makaronu z mięsem nie byłem w stanie, bo danie było olbrzymie. Jeszcze zahaczyłem o sklepik na stacji benzynowej i w drogę. Szczęśliwie pozostało sporo czasu przed zmierzchem na pokonanie szosy prowadzącej na przełęcz Kenosha. Początkowo nie było pobocza, dopiero na podjeździe pojawił się dodatkowy pas dla wolniejszych pojazdów.
Zaczęło padać, dogonił mnie Dylan, który wypatrzył schronienie, gdzie szczęśliwie uniknęliśmy przemoknięcia. Nie trwało to długo bo już na przełęczy rozpadało się ponownie. Gdy trochę się przetarło postanowiliśmy jechać dalej ścieżką usłaną mokrymi korzeniami. Niestety burza rozpętała się na dobre, pioruny waliły niemiłosiernie, a my wyjechaliśmy na łąkę. Ścieżka zamieniła się w strumień. Postanowiliśmy znaleźć miejsce na nocleg przy pierwszych gęstszych drzewach. Rozbijanie namiotu w deszczu i w zbyt miękkiej glebie nie było zbyt szczęśliwe, gdyż przez źle rozbity namiot śpiwór zamókł mi trochę z wierzchu (zmartwiło mnie to, bo to śpiwór puchowy). Na szczęście miałem suche ubrania. Było zimno i nie wiem nawet czy udało mi się zmrużyć oczy.
Rekordy przewyższeń
CTR - dzień 2: galeria zdjęć (kliknij) |
Powitał nas bardzo chłodny lecz pogodny ranek. Przy pakowaniu się usłyszeliśmy, że zbliża się jakiś rowerzysta. W dalszą drogę ruszyliśmy we trójkę praktycznie aż do przełęczy Georgia Pass. Ucieszyliśmy sie z Dylanem, że nie przejechaliśmy tego odcinka nocą, bo byłoby żal przegapić niesamowitych widoków rozpościerających sie z trawiastej przestrzeni. Otwarta przestrzeń i wysokość powodowały, że trudniej mi się oddychało.
Zjazd z Georgia Pass po mokrych kamieniach dostarczył niesamowitych wrażeń. Miejscami był na tyle trudny, że schodziłem z roweru i kilka metrów sprowadzałem rower. Zjeżdżałem dużo szybciej niż Dylan, który dogonił mnie dopiero w dolinie, kiedy ja już byłem po przerwie na batona i napełnieniu bukłaka wodą ze strumienia zdezynfekowanej pigułkami Katadyn. Dylan filtrował wodę, a ja ruszyłem dalej.
Właściwie to po pierwszym dniu zacząłem się martwić o klocki hamulcowe, bo w deszczu i przy takiej ilości zjazdów mogły szybko się zetrzeć. Postanowiłem więc mniej hamować; zresztą wyglądało na to, że średnią prędkość można było podrasować tylko na zjazdach i lekko opadających trawersach.
Przy kolejnym podjeździe wyprzedziłem gościa pchającego spokojnie rower pod górkę, który - powiedzmy sobie szczerze - był nieco przy sobie. Zastanawiałem się jak to możliwe, że dotarł już tak daleko? że nie spał w nocy tylko jechał!
Tego dnia w dalszej części trasy było sporo trawersów i trochę łatwiejszego zjeżdżania, ale tylko do Swan River. Potem zaczął się techniczny podjazd. Widzący mnie schodzący w dół turyści komentowali, że to niesamowite… Wkrótce podjazd stał się zbyt stromy i nieprzejezdny aż do momentu, gdzie ścieżka prowadziła dolinką porośniętą trawą i kwiatami. Tu zobaczyłem przed sobą górujące szczyty i pomyślałem: Holly shit! Jak ja się tam na górę dostanę. To były pierwsza paskudna sekcja na trasie, gdzie ciężko było pchać rower. Bardzo długo zajęło mi wdrapanie się na pasmo Tenmile. To jedna z sekcji, gdzie wydawałoby się, że jej pokonanie zajmie dwie godziny, a w rzeczywistości zajmowało to pięć godzin. Za mną rozciągał się widok na Jezioro Dillon nieopodal Frisco, a po drugiej stronie grzbietu, poprzez niebo zaciągnięte chmurami połyskiwała nitka szosy w głęboko wciętej dolinie. Zjazd do doliny był bardzo stromy i miejscami niebezpieczny z powodu śliskich kamieni.
W Copper Mountain Resort spędziłem sporo czasu. Uzupełniłem zapasy na stacji benzynowej, gdzie spotkałem Jamesa. James zakupy zrobił błyskawicznie i pognał dalej. Ja miałem ochotę na coś ciepłego. Zjadłem zupę serową w Endo’s Grill & Bar, zaś specjalności zakładu – nachos, nie byłem w stanie zjeść, bo danie było zbyt ostre. Ruszyłem zdobywać kolejną przełęcz. Na szutrowej drodze zobaczyłem Jamesa jadącego w przeciwnym kierunku. Miał połamaną szprychę w przednim kole i postanowił pojechać do Frisco celem naprawy. Z jego relacji wynikało, że to już druga awaria koła. Jakoś mnie to nie zdziwiło, kiedy zobaczyłem cieniowane do 1.5 mm szprychy.
W Copper Mountain Resort spędziłem sporo czasu. Uzupełniłem zapasy na stacji benzynowej, gdzie spotkałem Jamesa. James zakupy zrobił błyskawicznie i pognał dalej. Ja miałem ochotę na coś ciepłego. Zjadłem zupę serową w Endo’s Grill & Bar, zaś specjalności zakładu – nachos, nie byłem w stanie zjeść, bo danie było zbyt ostre. Ruszyłem zdobywać kolejną przełęcz. Na szutrowej drodze zobaczyłem Jamesa jadącego w przeciwnym kierunku. Miał połamaną szprychę w przednim kole i postanowił pojechać do Frisco celem naprawy. Z jego relacji wynikało, że to już druga awaria koła. Jakoś mnie to nie zdziwiło, kiedy zobaczyłem cieniowane do 1.5 mm szprychy.
Po zjechaniu z szutru ścieżka stała się grząska, utkana korzeniami. Pięła się doliną na przełęcz. Byłem coraz bardziej zmęczony, ale bardzo chciałem zrealizować mój plan 100 km dziennie. Jechałem wyjątkowo wolno, a niektóre fragmenty szedłem pieszo. Szybko się ściemniło i na Searle Pass szedłem pieszo pchając rower przy zapalonej lampce. Jakiś turysto-maniak schodził z oświetleniem. Zapewne straciłem nieco na widokach, bo jedyne co widziałem w świetle mojej lampki to kwiaty pośród łąk doliny, w której wił się strumyk. Z Elk Ridge (3743 m.n.p.m) był niezły, lekko techniczny zjazd, dodatkowo utrudniony poprze fakt, że zjeżdżałem go „na lampkach”. Końcówka była dość parszywa po luźnych kamieniach, gorszych niż u nas w Beskidach. Gdy byłem już wystarczająco nisko znalazłem całkiem ładne miejsce na rozbicie namiotu pośród traw na skraju lasu brzozowego. (Na przełęczy). Był środek nocy gdy położyłem się do snu.
Tego dnia pokonałem ponad 3500 m przewyższeń.
Leniwy dzień
CTR - dzień 3: galeria zdjęć (kliknij) |
Po wyjrzeniu z namiotu zostałem mile zaskoczony, gdyż zobaczyłem nieopodal Dylana, który rozbił namiot nieco niżej pośród brzóz. Wymieniliśmy wrażenia z dotychczasowej jazdy, po czym Dylan ruszył dalej. Ja miałem nadzieję, że wyjrzy słońce, ale suma sumarum, spakowałem się i wtedy zaczęło padać. Przeczekałem pod drzewem, wyprałem spodenki w strumieniu przy wodospadzie, a potem zjechałem ostatnie metry do doliny.
Nogi jakoś nie miały ochoty współpracować, ale na szczęście do Leadville było płasko. Słońce wyjrzało i po drodze trzeba było zmienić ubranie i się przepakować. Była to już standardowa czynność. Ranki były zimne (temperatura spadała nawet do 0 stopni C) i dopiero po jakimś czasie udawało się rozgrzać, a słońce około godziny 9:30 sprawiało, że w porannym ubraniu było gorąco. Na szczęście powietrze było suche i nie pociłem się zbytnio nawet na plecach pod plecakiem.
W Leadville zjadłem pizzę i spotkałem Dylana, który miał problem z kołem i czekał aż mu je naprawią. Wyjeżdżając z miasta widziałem przed sobą zasnute czarnymi chmurami niebo. Tak się składało, że trasa prowadziła w tamtym kierunku, ale potem nieco zakręcała. Miałem nadzieję, że uda mi się uniknąć burzy i przemknąć boczkiem. Deszcz dopadł mnie tylko na kilka minut. Kawałek dalej już świeciło słońce. Jest takie powiedzenie, że jak nie lubisz pogody w Colorado, to poczekaj 20 minut. Rzeczywiście pogoda w Colorado zmienia się szybciej niż nastrój kobiety ;)
To był leniwy dzień. Na szczęście trasa była wyjątkowo łatwa w porównaniu do poprzednich dwóch dni, po których - szczerze powiedziawszy - byłem lekko podłamany, bo dały mi mocno w kość. Nie wiedziałem czego się dalej spodziewać. Znałem jedynie profil trasy i co nieco charakterystyki z relacji wyczytanych w Internecie. Wiedziałem, że najgorszy odcinek jeszcze przede mną, więc nie miałem zamiaru szaleć.
Tego dnia sporo było szybkich trawersów i lekkich zjazdów pośród brzozowych lasów. Potem wyłoniła się panorama Twin Lakes. Widok był bardzo piękny, świeciło słonko i kusiło by wykąpać się w jeziorze. Niestety do Buena Vista było daleko, a chciałem dotrzeć do miasteczka przed 22. Po objechaniu jednego z jezior wzdłuż brzegu po szybkiej szutrowej ścieżce zaczęła się wspinaczka. Na szczycie zaczęło mocno padać i praktycznie ostatnie 20 km jechałem w ulewie. Próbowałem przeczekać w jednym z krótkich tuneli wykutych w skałach, ale tym razem powiedzenie o pogodzie w Colorado jakoś nie chciało się sprawdzić.
Do Buena Vista dotarłem zziębnięty i trochę przemoczony. Znalazłem motel i wziąłem wymarzony prysznic. Okazało się jednak, że rozpiska z godzinami otwarcia sklepów przygotowana przez Stefana była nieaktualna i wszystkie sklepy spożywcze i restauracje zostały zamknięte już o 21. Została mi motelowa kawa i batony Cliff (batony te już mi obrzydły). Wyprałem ciuchy i poszedłem spać. Następnego dnia w Mount Princeton Hot Springs miał się rozpocząć odcinek 300 km bez sklepów po drodze. Postanowiłem więc, że wyruszę wcześnie rano, żeby dojechać do Mount Princeton Hot Springs jak najszybciej i zrobić zaopatrzenie, nie czekając na otwarcie sklepów do 8 rano w Buena Vista.
Czysty umysł
CTR - dzień 4: galeria zdjęć (kliknij) |
W jeździe rowerem piękne jest to, że człowiek skupia się na aktualnej sytuacji na trasie, balansuje ciałem, aby zachować optymalny tor jazdy, omija przeszkody, operuje przełożeniami i dźwigniami hamulca. Intensywny wysiłek powoduje wzrost wrażliwości na bodźce zewnętrzne: zapachy, smaki, kolory, wilgotność. Zapewne znasz to uczucie wolności, niezależności i siły zdolnej do ujarzmiania przestrzeni. Umysł pozostaje czysty, zmartwienia ulatniają się w nadprzestrzeń, nie myślisz o zadaniach do wykonania w pracy… Po prostu pedałujesz.
Dojechałem do Mount Princeton Hot Springs i poczyniłem spore zapasy żywnościowe w jedynym małym, ale dobrze zaopatrzonym sklepiku, niestety drogim. James znowu mnie wyprzedził. Ja postanowiłem zjeść porządny obiad w restauracji.
Dalej było podejście piaszczysto-kamienistą ścieżką. W miarę nabierania wysokości widoki stawały się coraz bardziej imponujące. Białe skały o bardzo stromych zboczach w niższych partiach porośnięte z rzadka drzewami iglastymi na tle błękitnego nieba i kłębiastych chmur wyglądają majestatycznie. Później dało się jechać, co prawda wolno, bo nie było tak stromo, ale ścieżka była technicznie wymagająca. W międzyczasie popadało krótko.
Przed zjazdem do Hwy 50 zaczepiła mnie sympatyczna pani, pasjonatka kolarstwa górskiego. Gawędziliśmy około 15 minut o wyścigu. Pytała czy czegoś nie potrzebuję, bardzo chciała mi jakoś pomóc. Ale ja byłem bardzo dobrze zaopatrzony.
Podjazd pod Marshall Pass zapowiadał się stosunkowo łatwo – łagodna szutrowa dróżka. Szlak jednak szybko odbił w lewo i biegł wzdłuż strumienia, potem zaczęło się robić coraz stromiej i stromiej. Od zjedzonej w międzyczasie sałatki z kurczaka zaczęło mi się robić niedobrze. Analizując profil wysokości miałem nadzieję dotrzeć do przełęczy i rozbić namiot nieco niżej. Powoli pchałem w nocy rower aż do szczytu, ale byłem tak słaby, że nie byłem w stanie zrealizować zamierzenia dotarcia do Marshall Pass. Udało się jeszcze nieco stracić wysokości, ale dalej nie było znaczącego zjazdu. Postanowiłem zakończyć jazdę kilka mil przed przełęczą. Było pogodnie, nadmuchałem matę, ubrałem wszystko co miałem na siebie i wskoczyłem do śpiwora. Po jakimś czasie zwymiotowałem. Poczułem się lepiej. Nawet chyba na chwilę udało mi się zasnąć. Budzik w gps-ie ustawiłem na wschód słońca.
Ból
CTR - dzień 5: galeria zdjęć (kliknij) |
Sekcja Sargents - Mesa jest mekką bikerów, z nutą ostrzeżenia wspominaną we wszelakich relacjach internetowych. Niepozornie wyglądający profil kryje w sobie ścieżki luźnych kamieni wymykających się spod opon i skutecznie uniemożliwiające jazdę. Grzbietowy szlak z cyklu interwał góra-dół, góra-dół jest po prostu morderczy, zwłaszcza w pełnym słońcu.
Góry o wschodzie słońca wyglądają cudnie. Jakże maluczki jestem na ich tle i jakże słabiutki. Nie mam ochoty jeść, żołądek pobolewa, ale wiem, że będzie dobrze. Może i dobrze, że nie jechałem dalej w nocy, bo zjazd do Marshall Pass miejscami był iście beskidzki (nawet kilkumetrowy fragment odpuściłem). Jak się później okazało gdzieś podczas łomotu po kamieniach wypadł mi aparat fotograficzny. Na szczęście znalazł go jeden z trójki rowerzystów, którzy mnie dogonili. Zrobiliśmy wspólną przerwę na śniadanie. Potem jeszcze razem czerpaliśmy wodę ze strumienia, ale dalej nie byłem w stanie utrzymać ich tempa. Napełniłem wodą bukłak i butelkę do pełna, ale przy piekącym słońcu i otwartej przestrzeni wody szybko ubywało. Po przejechaniu przez ogromne pastwiska wjechałem do rzadkiego lasu. W dużej mierze trasa prowadziła graniami i praktycznie na szczyt każdej górki wpychałem rower. Nie robiłem żadnych przerw. Woda się skończyła. Jechałem niemalże siłą woli, odliczając kilometry do strumienia Lujan Creek. Marzyłem, żeby tylko do niego dotrzeć, napić się, położyć się i chwilę odpocząć. Przy ostatnich metrach przy wylocie z lasu, a przed strumieniem zobaczyłem namiot i „Anioła Szlaku”. Fundacja Colorado Trail przy okazji wyścigu organizuje dla uczestników darmowe napoje i słodycze, które rozdaje właśnie Pan, nazywany Aniołem Szlaku. Trójka wcześniej spotkanych rowerzystów właśnie odjeżdżała, gratulując mi jeszcze na odjezdnym wytrwałości. Rozsiadłem się pod namiotem, wypiłem zimną coca colę, porozmawiałem z „Aniołem Szlaku”, zjadłem trochę ciastek.
Potem przegapiłem zjazd z szosy na kolejną sekcję i musiałem wrócić kilkaset metrów. Wjechałem do trawiastej, wilgotnej doliny, jakże kontrastującej z poprzednią sekcją, gdzie ziemię wypalało słońce. Byłem już zbyt zmęczony, aby atakować Wzgórza Cotchetopa. Nadciągające chmury też nie zachęcały do dalszej jazdy. Wyjątkowo wcześnie rozbiłem namiot pod lasem, chcąc się zregenerować.
Góry o wschodzie słońca wyglądają cudnie. Jakże maluczki jestem na ich tle i jakże słabiutki. Nie mam ochoty jeść, żołądek pobolewa, ale wiem, że będzie dobrze. Może i dobrze, że nie jechałem dalej w nocy, bo zjazd do Marshall Pass miejscami był iście beskidzki (nawet kilkumetrowy fragment odpuściłem). Jak się później okazało gdzieś podczas łomotu po kamieniach wypadł mi aparat fotograficzny. Na szczęście znalazł go jeden z trójki rowerzystów, którzy mnie dogonili. Zrobiliśmy wspólną przerwę na śniadanie. Potem jeszcze razem czerpaliśmy wodę ze strumienia, ale dalej nie byłem w stanie utrzymać ich tempa. Napełniłem wodą bukłak i butelkę do pełna, ale przy piekącym słońcu i otwartej przestrzeni wody szybko ubywało. Po przejechaniu przez ogromne pastwiska wjechałem do rzadkiego lasu. W dużej mierze trasa prowadziła graniami i praktycznie na szczyt każdej górki wpychałem rower. Nie robiłem żadnych przerw. Woda się skończyła. Jechałem niemalże siłą woli, odliczając kilometry do strumienia Lujan Creek. Marzyłem, żeby tylko do niego dotrzeć, napić się, położyć się i chwilę odpocząć. Przy ostatnich metrach przy wylocie z lasu, a przed strumieniem zobaczyłem namiot i „Anioła Szlaku”. Fundacja Colorado Trail przy okazji wyścigu organizuje dla uczestników darmowe napoje i słodycze, które rozdaje właśnie Pan, nazywany Aniołem Szlaku. Trójka wcześniej spotkanych rowerzystów właśnie odjeżdżała, gratulując mi jeszcze na odjezdnym wytrwałości. Rozsiadłem się pod namiotem, wypiłem zimną coca colę, porozmawiałem z „Aniołem Szlaku”, zjadłem trochę ciastek.
Potem przegapiłem zjazd z szosy na kolejną sekcję i musiałem wrócić kilkaset metrów. Wjechałem do trawiastej, wilgotnej doliny, jakże kontrastującej z poprzednią sekcją, gdzie ziemię wypalało słońce. Byłem już zbyt zmęczony, aby atakować Wzgórza Cotchetopa. Nadciągające chmury też nie zachęcały do dalszej jazdy. Wyjątkowo wcześnie rozbiłem namiot pod lasem, chcąc się zregenerować.
Wzgórza Cotchetopa
CTR - dzień 6: galeria zdjęć (kliknij) |
Nad ranem trawa pokryta była szronem. Było pogodnie, wyłaniające się z oddali Wzgórza Cotchetopa w świetle słońca, które dopiero co wzeszło zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Generalnie znajdowałem się na ogromnej sawannowej równinie, a gdzieniegdzie na tle błękitnego nieba piętrzyły się różnobarwne formacje skalne, a w oddali szczyty gór. Ogrom przestrzeni był porażający. To był jeden z takich momentów, że nie miałem ochoty się spieszyć (choć szutrowa droga temu sprzyjała), a tylko chciałem kontemplować krajobraz. Byłem szczęśliwy, że mogę podziwiać tak odmienny od naszego, polskiego, krajobraz.
Lekko wznosząca się szutrowa droga na Los Pinos Pass, to na dobrą sprawę kaszka z mleczkiem, ale wspinaczka zajęła sporo czasu. A propos mleka, miałem na nie wielką ochotę: ot myślałem, żeby wydoić pasące się w pobliżu krowy…
Po dojechaniu do Hwy 149 musiałem podjąć trudną decyzję: zjechać z trasy 10 mil do Lake City po zaopatrzenie, tracąc 800 m wysokości czy atakować najwyższy punkt na trasie (Coney Summit) z czterema batonami na krzyż i resztkami suszonej wołowiny. Był środek dnia i wydawało mi się, że jestem w stanie bez problemu dotrzeć do szczytu przed zapadnięciem zmroku. Poziomice nie wyglądały tragicznie więc postanowiłem atakować szczyt.
Lekko wznosząca się szutrowa droga na Los Pinos Pass, to na dobrą sprawę kaszka z mleczkiem, ale wspinaczka zajęła sporo czasu. A propos mleka, miałem na nie wielką ochotę: ot myślałem, żeby wydoić pasące się w pobliżu krowy…
Po dojechaniu do Hwy 149 musiałem podjąć trudną decyzję: zjechać z trasy 10 mil do Lake City po zaopatrzenie, tracąc 800 m wysokości czy atakować najwyższy punkt na trasie (Coney Summit) z czterema batonami na krzyż i resztkami suszonej wołowiny. Był środek dnia i wydawało mi się, że jestem w stanie bez problemu dotrzeć do szczytu przed zapadnięciem zmroku. Poziomice nie wyglądały tragicznie więc postanowiłem atakować szczyt.
Szczyt samotności
Na szosie straciłem około 300 m wysokości tylko po to, aby wspiąć się na kolejną przełęcz – Spring Creek Pass. Tu ponownie wjechałem na ścieżkę, która doprowadziła mnie na iście alpejskie łąki. Bezleśny ogrom przestrzeni ukazywał niekończące się połoniny i pasma górskie. Z trawy wystawały ostre gęsto usłane kamienie i pod górę praktycznie nie dało się jechać. Czasami szlak był kompletnie „nieprzedeptany” i kierowałem się na usypane z kamieni kopce znaczące szlak. W pewnym momencie ukazała się dróżka wiodąca przez te bezludne połoniny, która wydawałoby się, że nie ma końca. Ogrom przestrzeni czasami poraża. Dróżka lekko opadała w dół i szybko doprowadziła do kolejnych wzniesień. Było tak pięknie, że co po chwila zatrzymywałem się, żeby zrobić zdjęcia …dla Was.
Pokonywałem kolejne wzniesienia i wypatrywałem tylko, który szczyt to Coney Summit (4064 m.n.p.m - najwyższy punkt na trasie). Strasznie długo zajęło mi żeby tam dotrzeć. Kiedy wydawało się, że górka przede mną to już właściwy szczyt, za nią pojawiała się następna i następna... W trakcie CTR wydawało się, że dany odcinek zajmie 2 godziny, a w rzeczywistości zajmował 5 godzin!
Wysokość wyraźnie dawała się we znaki. Na wysokości 4000 m znajduje się tylko około 65% tlenu w stosunku do poziomu morza, a właśnie nad morzem aktualnie mieszkam. Nogi stawały się jakoś dziwnie miękkie, a głowa jakby pijana. Wszystko to przekładało się na wolniejszą jazdę. A i reakcja była wolniejsza, co sumie zaowocowało przewrotką przez kierownicę. W trakcie całego CTR miałem w sumie trzy niegroźne wywrotki; dwie to właśnie klasyczne OTB (over the bar) spowodowane zbyt małą prędkością, przez co przednie koło nie było w stanie przetoczyć się przez przeszkodę. Innym razem powodem była nadmierna prędkość na ścieżce prowadzonej w głębokiej wąskiej bruździe. Tym razem nie udało mi się utrzymać toru jazdy, wypadłem poza bruzdę i wiedząc, że nie jestem w stanie opanować roweru złożyłem się do upadku. Obyło się bez zadrapań, ale następną godzinę zjeżdżałem już bardziej konserwatywnie ;-) To naprawdę dobry wynik, bo na trasie były bardzo wymagające odcinki, było wiele miejsc, gdzie można było się wyłożyć i poturbować, a także skasować rower. Muszę przyznać, że umiejętności techniczne zdobyte w Beskidach i w Alpach tutaj procentowały.
Przez wolną jazdę zacząłem się martwić, że nawet nie dojadę do Coney Summit przed zmrokiem. Na dodatek na kolejne wzniesienie prowadziło podejście, które wyglądało jak szlak w wysokich Tatrach. Były tak wysokie półki z kamieni, że ciężko było wtargać rower na szczyt. Słońce zaszło, kiedy wspinałem się zakosami na Conney Summit. Zaczęło padać. W oddali rozszalała się burza z błyskawicami. Raz po raz szczyty w oddali rozświetlał rozdzierający niebo piorun. To jedno z najgroźniejszych cudów natury, jakie mogą spotkać turystę na szlaku CT. Co prawda ze znanych mi statystyk w Colorado od uderzenia piorunem w roku 2009 zginęła jedna osoba, ale ofiar było znacznie więcej. Na przestrzeni lat wygląda to o wiele gorzej… (Colorado Lightning Resource Page).
Udało mi się uciec przed burzą z piorunami zjeżdżając szybko do Carson Saddle (3770 m.n.p.m.). Byłem już bardzo zmęczony i marzyłem tylko o tym, żeby się położyć. Ale praktycznie nie miałem już jedzenia i trzeba było kontynuować nocną jazdę, a właściwie nocny spacer w deszczu. Szlak wspinał się ponownie pod 4000 m.n.p.m. Potem powtarzał się scenariusz z cyklu góra-dół, góra-dół, pokonanych w większości z rowerem obok. Byłem w kiepskim stanie, momentami niemal omdlewający powtarzałem sam do siebie: „nie zatrzymuj się”, „dasz radę”, „bądź w ruchu”. Widząc kolejne strome podejście, zastanawiałem się: „ileż można się wspinać do góry” i sprawdzałem wykres wysokości na gps-ie.
Większość trasy CT jechałem samotnie. Ale na tym odcinku samotność sięgnęła szczytu wyodrębniając się spośród strachu, niepewności, uczuć zimna, głodu i zmęczenia. Byłem przekonany, że żaden z uczestników nie zdobył się na jazdę nocą w tym terenie i że następny rowerzysta jest daleko za mną. Spoglądając na migające diody lokalizatora GPS Spot uświadamiałem sobie, że akcja ratownicza w tym rejonie musi być bardzo trudna. „Samotny, na kompletnym odludziu, w obcym kraju, a rodzinny dom jest tak daleko…” – myślałem. Może ktoś teraz śledzi kropkę na ekranie monitora symbolizującą moje położenie? I znowu powtarzam sobie: „nie zatrzymuj się”, „dasz radę”. I powinienem dodać – „nie myśl o samotności”, ale to taki przeciwnik, który atakuje znienacka („samotność to pies, co kąsa tak bez uprzedzenia” - śpiewa Lady Pank w piosence „Tacy Sami”).
Nocna walka z górami, a raczej z własnymi słabościami, zakończyła się zwycięstwem nad ranem, gdy dotarłem do Silverton.
Nagroda
CTR - dzień 7: galeria zdjęć (kliknij) |
Gdy dotarłem wcześnie rano do Silverton miasto spało i wszystko było zamknięte. Otwarta była jedynie pralnia, w której dorwałem automat z chipsami. Zaznajomiłem się z funkcjonowaniem pralni, uprałem i wysuszyłem ciuchy. W restauracji Bent Elbow, którą otwierali najwcześniej zjadłem ogromne Burito, zrobiłem zaopatrzenie w sklepie, wypiłem ogromne ilości soku pomarańczowego. Byłem tak najedzony, że nie byłem w stanie jechać. Przed podjazdem szosą pod Molas Pass zrobiłem sobie przerwę.
Na przełęczy znowu wjechałem na szlak, zobaczyłem jeziorko pięknie wkomponowane w góry. Mając za sobą najtrudniejszy odcinek pokonany w ekstremalnych warunkach nocą stwierdziłem, że należy mi się trochę odpoczynku. Uciąłem sobie krótką drzemkę nad jeziorkiem. Już wtedy wiedziałem, że jestem w stanie ukończyć CTR i to mieszcząc się w planowanych ośmiu dniach. Ponadto szlak i widoki były tak znakomite, że postanowiłem podzielić ostatni fragment trasy prowadzącej do Durango na dwa dni.
Ten dzień to była nagroda za trudy poprzedniego dnia i nocy… Moim zdaniem odcinek od Molas Pass praktycznie aż do Durango (może poza kilkukilometrowym fragmentem) to najlepszy pod względem jazdy rowerem górskim fragment CT. Bardzo dużo technicznych, ale przejezdnych fragmentów, zarówno podjazdów jak i zjazdów gwarantuje świetną zabawę. Dlatego między innymi postanowiłem się nie spieszyć. Można tu znaleźć każdy rodzaj nawierzchni, kamienie, korzenie, luźne kamienie, glinę z kamieniami, ubity piasek ze żwirem, łagodne podjazdy prowadzone zakosami, techniczne trawersy, szybkie zjazdy, agrafki, przejazdy przez strumienie, a wszystko to w znakomitej oprawie krajobrazowej.
Jechało mi się dobrze, organizm przystosował się do obciążenia, bawiłem się techniczną ścieżką, robiłem dużo przerw na zdjęcia i na „małe co nieco”. Praktycznie cały dzień – jak się to mówi – miałem banana na gębie :-). Myślałem o moich znajomych rowerzystkach i rowerzystach, że na pewno by im się tu spodobało i że szkoda, że ich tu ze mną nie ma.
Ten fragment wyglądał znowu inaczej: mieniące się w słońcu szczyty w kolorach od rdzawego poprzez szaro-brunatny do białego, w dole bujna roślinność, jakieś jasnozielone liście po pas, kwiaty i krzewy w różnych odcieniach zieleni na podmokłych łąkach wzdłuż strumieni, gdzieniegdzie drzewa iglaste uczepione nawet do pionowych skał. Tak było między innymi we wspaniałym kanionie, w którego dolinie płynął strumień, a na tle białego szczytu góry rozpościerała się tęcza. Coś niecoś z tego opisu widać na zdjęciach.
Praktycznie w każdym miejscu przy CT można rozbić namiot (o ile znajdzie się w miarę płaski kawałek gruntu) pod warunkiem, że będzie się przestrzegać zasad użytkowania szlaku (śmieci zabieramy ze sobą, kupkę zakopujemy, namiot rozbijamy w odpowiedniej odległości od strumienia lub jeziora, itp.). Jedynie w niektórych atrakcyjnych turystycznie miejscach (przeważnie dostępnych samochodem) biwakowanie dozwolone jest tylko w wyznaczonych miejscach lub płatnych campingach. Czasami przy CT można było znaleźć bardzo fajne miejsca na biwak i ognisko z rozstawionym kręgiem kamieni i równym, gładkim gruntem. Tym razem sam sobie przygotowałem fajne miejsce. Podczas CTR na ognisko i gotowanie nie miałem czasu, a i sprzętu nie zabrałem, żeby zminimalizować wagę transportowanych rzeczy. Poszedłem spać nieco wcześniej niż zwykle.
Odliczanie
CTR - dzień 8: galeria zdjęć (kliknij) |
Czas jednak mijał szybko. Szlak w okolicach Kenenbec Bench stał się nieprzejezdny, prowadził przy samym - atrakcyjnym skądinąd – urwisku. Wysokość około 3700 m.n.p.m., otwarta przestrzeń, znowu gorzej się oddychało. Od tej wysokości cały popuchłem: przede wszystkim dłonie, ale i nawet twarz. Dłonie stały się omdlałe do tego stopnia, że ciężko mi było utrzymać ołówek…
Zacząłem odliczać kilometry i przewyższenia do mety. Na szczycie skończyła mi się woda i jedzenie. Zostało jeszcze jakieś 60 km do miasta. Niby w większości downhill, ale nie do końca. Po najdłuższym zjeździe na trasie, który dostarczył niesamowitych emocji (momentami była to po prostu walka o przetrwanie), nastąpiło żmudne trawersowanie i podjeżdżanie. Wówczas już nie miałem ochoty na jakiekolwiek podjazdy i myślałem tylko o tym, żeby coś zjeść. Tego dnia przesadziłem ze strategią podjeżdżania z minimalną ilością wody w bukłaku na plecach. Czułem, że jestem odwodniony. Nie miałem ochoty na niepotrzebne przerwy. Nawet nie smarowałem totalnie wyschniętego i skwierczącego łańcucha. Ostatni fragment przebiegał w większości lekko opadającą doliną. Sporo było tu technicznych zajawek więc trzeba było uważać i być skupionym na trasie do samego końca.
W dolinie był straszny upał, sporo pyłu. Trasa skończyła się u zbiegu rzek. Nikt tu nie czekał, nie było wywiadu ani uściśnięcia dłoni, ale to taka specyfika imprezy. Zanotowałem: czas 7 dni 13h, 784 km, 19360 m całkowitego wzniosu. Byłem z siebie dumny, że ukończyłem CTR. Było to największe wyzwanie w moim życiu i nigdy wcześniej nie wykrzesałem z siebie tyle energii.
Pewien rowerzysta spotkany w hostelu w Salida zapytał mnie w jaki sposób przygotować się do takiej imprezy, od czego zależy jej powodzenie. Odpowiedziałem mu – wszystko jest w Twojej głowie, trzeba być upartym, to przede wszystkim...
Czas odpocząć przed drogą powrotną do Denver …oczywiście rowerem, ale łatwiejszą trasą.
Colorado Trail Race Replay
Scott Morris zamieścił filmik obrazujący przebieg wyścigu. Kropka z inicjałami symbolizuje uczestnika CTR. Jak widać po inicjałach PK w pierwszym dniu wygląda jakbym jechał poza trasą. W rzeczywistości jechałem zgodnie z przebiegiem trasy. Okazało się, że mój lokalizator GPS (SPOT) przestawił się z trybu tracking na jakiś inny (migała jedna dioda zamiast dwóch). Potem już wszystko było w porządku. Kilka razy urządzenie wypadło mi z kieszonki naszytej na torbę na kierownicy, ale poza tym pilnowałem go jak oka w głowie, bo od lokalizatora GPS zależało moje bezpieczeństwo. Telefonu komórkowego nie miałem ze sobą, bo i tak o zasięg byłoby trudno, a to również dodatkowa masa, którą trzeba by cały czas wieźć ze sobą.
Statystyki rowerowania w Colorado
CTR
Dystans: 784 km
Suma przewyższeń: 19360 m
Czas ruchu: 93h21’ (w ciągu 7 dni 13h)
Prędkość średnia ruchu 8.5 km/h
Droga powrotna
Dystans: 1332 km
Suma przewyższeń: 19300 m
Czas ruchu: 96h10’ (w ciągu 12 dni)
Prędkość średnia ruchu 13.9 km/h
Sumarycznie
3 dni aklimatyzacji + 20 dni na rowerze + 2 dni odpoczynku
Dystans: 2116 km
Suma przewyższeń: 38660 m
pięknie
OdpowiedzUsuńmasakra :-)
OdpowiedzUsuńpozdro!
wza
już nie chciałem być anonimowy a tu mi od razu bloga stworzyli.
OdpowiedzUsuńto chyba czas jechać na CTR ;-)
Ano masakra, nawet większa niż to wynika z opisu. Tu nie ma żadnego koloryzowania! Zaraz po myślałem - "nigdy więcej", z perspektywy czasu - "pojechałbym jeszcze raz" ;-)
OdpowiedzUsuńWow!
OdpowiedzUsuńGratuluję siły i zazdroszczę wycieczki!