Po ostatniej glebie ramię daje o sobie znak, zwłaszcza jadąc na sztywnym klekocie, w którym tylne koło jest tak krzywe, że aż rzuca rowerem na boki. Moje nowe cacko, które nazwę "czarny diabeł" jeszcze nie złożone.
Miała być mała pętla 60km, z ładnie brzmiącym celem - Vista Point. Wyszło jak zawsze. Tak,to słoneczna Kalifornia! Będzie więcej wpisów z moich eksploracji... Mam na to rok.
18 km, żeby wjechać do lasu. Niby specjalne pasy ruchu dla rowerów na jezdni, ale obok mnie są jeszcze dwa pasy, którymi jadą blachosmrody (nic przyjemnego). Podłączam się pod jakiegoś Kitajca jadącego na szosówce z jednym ogromniastym blatem. Jak na rzeźbę łyd, słabo ciągnie,ale może już ma za sobą wiele mil, a ja jestem świeży.
Trochę podjazdu asfaltem i wjeżdżam na ściechę. Singiel wije się niczym wąż oplatający konary drzew, trochę jak w dżungli, las jest gęsty daje sporo cienia. Na łąkach za to słoneczny żar, pożółkła trawa i błękitne niebo.
Sporo fajnych singli, raczej łatwych, xc, przypomina mi to nasz Trójmiejski Park Krajobrazowy; trochę stromsze zbocza przy trawersach; trzeba uważać, bo nie zmieszczenie się w zakręt to prawdobodobny lot nawet i 100 m w dół.
Vista Point, niby jakiś punkt widokowy? Słabiutko, ledwo zatokę widać.
Kusi mnie jeszcze jedna ściecha widoczna na gpsie, tylko nie wiadomo gdzie jest wjazd. Wszystko ogrodzone... A tu jesteś - nie wolno rowerem? Jak to, przecież mam tracka, ktoś tędy jechał. A co mi tam.
Wygląda na to, że po tej stronie pasemka górskiego nie wolno jeździć rowerkiem, a ściechy całkiem przyjemne.
Bateria zdycha w gps-ie. Ups, ciężko będzie wrócić. Dojeżdżam zakazanymi ścieżkami do boiska do gry w siatkówkę, gdzieś w środku lasu. Podjeżdża pick-up, zatrzymuje mnie Ranger - mówi, że tu nie wolno. Martwy gps sprawia, że bajeczka, że się zgubiłem jest przekonująca. Ranger nawet wytłumaczył mi jak wrócić na California Avenue :)
Jestem padnięty, Counterburger, dużo wody i do spania. Dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz