środa, 17 sierpnia 2011

Łukiem Karpat Na Rowery Zapakowani



Galeria zdjęć (kliknij)

Czy Rumunia i Ukraina obfitują w dzikie obszary, które można eksplorować rowerem? Czy faktycznie jest tam niebezpiecznie? Słyszy się o niedźwiedziach, atakujących psach pasterskich, nieprzyjaźnie nastawionych ludziach, żebrzących dzieciach, biedzie. Na te i wiele innych pytań mieliśmy okazję odpowiedzieć sobie podczas wyprawy Łukiem Karpat. Było nas dwóch: ja i Andrzej na rowerach zapakowanych zgodnie z kanonami lekkiego bikepackingu.


Do Rumunii, a dokładnie do Miercurea Ciuc dotarliśmy autobusem Orangeways z Krakowa z przesiadką w Budapeszcie (do Krakowa dojechaliśmy pociągiem z Gdańska). Ruszyliśmy późnym popołudniem 2 sierpnia na podbój zachmurzonej i skąpanej w deszczu Rumunii. Szybko dotarliśmy do trudnej technicznie trasy oznaczonej jako enduro. Już pierwszego dnia nie obyło się bez pchania rowerów pod górę, wieczorem przeżyliśmy burzę z piorunami, szczęśliwie znajdując kawałek płaskiego terenu nieopodal źródełka, gdzieś w środku dziczy.
Kolejne dni to sporo przyjemnych szutrów, słoneczna pogoda, pyszny obiad w Gheorgheni popity lokalnym piwem Ciuc. Widoczki przyjemne zarówno te krajobrazowe jak i natura ożywiona, czyli zgrabne, urodziwe Rumunki ;-)

Kulminacją szutrowej jazdy był Park Narodowy Calimani z połyskującym w rdzawych kolorach kamieniołomem na wysokości około 2000 m. Potem niestety trawers szlakiem pieszym okazał się nieprzejezdny.

Razem z Andrzejem zgodnie stwierdziliśmy, że najpiękniejszym fragmentem naszej wyprawy były Góry Rodniańskie. Tam, na jednej z przełęczy, na wysokości około 2000 m mieliśmy wspaniały biwak: upajaliśmy się przestrzenią, ciszą, zachodem i wschodem słońca, morzem połonin i bezkresem otaczających szczytów górskich, poprzecinanych leśnymi dolinami. Dotarcie do tego miejsca okupione było niesamowitym wysiłkiem, podczas którego na przemian pchaliśmy rowery lub nieśliśmy je na plecach tudzież przedzierali się przez kosodrzewiny. Zdecydowanie rower był tu zbędnym balastem. Na pewno wybierzemy się w Góry Rodniańskie jeszcze raz, ale „z buta” z plecakiem, zwłaszcza, że po tym wyizolowanym obszarze, gdzie młody pasterz prosił nas o zapałki, gdzie dzikie konie pasą się swobodnie na połoninach, można swobodnie spacerować wzdłuż szczytów tan gdzie oczy poniosą nawet przez tydzień bez schodzenia do doliny.

Andrzej miał dość noszenia roweru i nie chciał iść dalej szlakiem pieszym po grzbietach górskich. Jak się okazało wariant najszybszego dotarcia do wsi, majaczącej hen daleko w dolinie, nie był najlepszym pomysłem. Mozolnie schodziliśmy stromym zboczem, najpierw przez trawy, potem ścieżką wydeptaną przez owce i krowy, żeby na koniec schodzić rzeką, która tu i ówdzie przeradzała się w drogę, którą fragmentami można było jechać.

Należy wspomnieć, że bariera językowa w Rumunii była dla nas ogromna, ale spotykani ludzie zawsze byli bardzo życzliwi. Miło będziemy wspominać Panią z wiejskiej piekarni, u której kupiliśmy słodki chleb nadziewany czymś w rodzaju galaretek (pychota). W ogóle zachwyciły nas zadbane, czyste, ładne wioski rumuńskie. Miasta przez które przejeżdżaliśmy wywoływały raczej obojętny stosunek. Wbrew niektórym opiniom stan rumuńskich dróg jest całkiem niezły. Problemem jest tu brak dróg szybkiego ruchu, posiadających więcej pasów, co sprawia, że podróż samochodem czy autobusem trwa bardzo długo (np. w porównaniu z przejazdem przez Węgry).

Do granicy z Ukrainą pomknęliśmy szosą. Na przejściu granicznym nie mieliśmy żadnych problemów, kontrola paszportowa i celna przebiegła błyskawicznie (widać, że łapówki na granicy to mit).

Ukrainę postrzegamy jako kraj znacznie biedniejszy niż Rumunia. W niektórych regionach można powiedzieć, że zacofany i ponury. Wielokrotnie jechaliśmy slalomem pomiędzy dziurami w jezdni i przeprawialiśmy się przez rzeki pozbawione mostów. Na jednym z odcinków zamiast drogi oznaczonej na mapie był szlak wydeptany w błocie przez krowy. Z drugiej strony ludzie są uśmiechnięci, przyjaźnie nastawieni i otwarci. Sami do nas zagadywali pod sklepami, częstowali jabłkami i dosiadali się do stolika przy kuflu piwa ;-) Pomimo widocznej biedy i gęsto usianych barów, bawiące się dzieci, u których wzbudzaliśmy zainteresowanie były czyste i schludnie ubrane. Tylko raz, blisko granicy ze Słowacją, zdarzyło się, że cygańskie dziecko nas nagabywało o pieniądze. Na Ukrainie żywność jest tania, ale nie tak smaczna jak w Rumunii czy Polsce. Ledwo udało nam się wydać po 460 hrywien (około 200 zł), a trzeba przyznać, że jedzenia nie żałowaliśmy sobie.

Zapewne Ukraina ma wiele do zaoferowania, zapewne wielu pięknych miejsc nie widzieliśmy, ale spodziewaliśmy się większego zachwytu tamtejszymi połoninami. Od trudnego terenu, łażenia po błocie Andrzejowi zaczął doskwierać ból w nodze. Zrezygnowaliśmy z pchania rowerów na rzecz jazdy szutrami i asfaltami niestety omijając kilka połonin.

Co ciekawe ani w Rumunii ani na Ukrainie nie spotkaliśmy wielu turystów z plecakami czy na rowerach. Na Ukrainie spotkaliśmy dwoje sakwiarzy z Polski i to z Gdańska! Widzieliśmy też sakwiarzy z Czech – jakże oni byli czyści w porównaniu z nami i naszymi rowerami, których ramy trzeba by wyrzeźbić z oblepiającego je błota.

Przez uładzoną Słowację przemknęliśmy po znakomitych asfaltach w ekspresowym tempie trafiając w polskie Bieszczady. W Cisnej trafiliśmy na istne mrowisko turystów – jakże niezwykły jak do tej pory widok. W Baligrodzie zjedliśmy znakomity obiad w karczmie (zupa pomidorowa była obowiązkowa!). Od Przełęczy Żebrak po Jeziorka Duszatyńskie wreszcie zaliczyliśmy znakomite single tracki (jakże tego brakowało w Rumunii i na Ukrainie!).

Od Komańczy na czerwonym szlaku zaczęło się słynne bieszczadzkie błoto, ale mimo to zauroczyły nas połoninki, łąki, pagórki, cerkwie i przepiękne drewniane domki niejednokrotnie usytuowane na odludziu pośród cudnych krajobrazów. Po drodze było kilka wiat, miejsc biwakowych i schronisk, zdarzało się, że brakowało sklepu.
W Dukli rozstaliśmy się – Andrzej jechał więcej dolinami, a ja trzymałem się czerwonego szlaku. Obaj zaliczyliśmy piękne miejsce jakim jest Łysa Góra, z której rozpościera się przepiękny widok na wszystkie strony (polecamy wieżę widokową koło kościółka). Spotkaliśmy się w Wołowcu przy cerkwi i razem jechaliśmy do Krynicy-Zdroju. Stamtąd Andrzej pognał szosą do Krakowa, a ja dalej zmagałem się z czerwonym szlakiem beskidzkim. Zaliczyłem jedne z najlepszych rowerowo odcinków z Krynicy do Rytra i z Wielkiego Rogacza do Krościenka Pasmem Radziejowej. Na wieży widokowej na Radziejowej podziwiałem zachód słońca i światła bijące od miast w dolinach. Potem spotkałem czwórkę turystów z Warszawy, którzy szukali źródełka. Akurat kończyła mi się woda więc wybrałem się z nimi. Nocna hardcorowa jazda zakończyła się w Krościenku nad Dunajcem, skąd ruszyłem dalej szosą w rodzinne strony.

Podsumowując Rumunia i Ukraina okazały się nie tak dzikie i niebezpieczne jak sobie to wyobrażałem. Po drodze było sporo wsi i sklepów, w których łatwo było się zaopatrzyć w prowiant. Mimo wielu tabliczek na Ukrainie informujących o dzikich zwierzętach, wliczając w to niedźwiedzie, nie zobaczyliśmy żadnego. Choć podczas jednego z biwaków trzask łamiących się gałęzi w spowitej nocą puszczy budził niepokój. Niestety na trasie było za dużo pchania roweru i za dużo asfaltowych przelotów, a tego eksploratorzy enduro tacy jak ja nie lubią. Pod względem atrakcyjności szlaków przejezdnych rowerem (singletracki) najlepiej wypada Polska, zwłaszcza beskidzkie fragmenty.

Statystyka
Dystans około 1200 km
Suma przewyższeń 26150 m
Czas wyprawy 11 dni 18 h
Prędkość średnia 12.3 km/h

Relacja Andrzeja

Zdjęcia Andrzeja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz