Dzień 0
Rower wysłany
kurierem już czeka na mnie w hotelu w Cedar City. Żeby tam dotrzeć wybrałem
samolot z San Francisco do Las Vegas, a następnie bus (St George shuttle) z
przesiadką w St George. Zajęło to praktycznie cały dzień. Trochę czasu zajmuje
mi poskładanie roweru i spakowanie całego dobytku, który ma być mi domem przez
kolejne 7 dni. Sporo tego, zapakowałem dużo jedzenia i wody (5L) , bo nie wiem
czego się spodziewać. Jest gorąco, a przestrzenie między punktami zaopatrzenia
i źródłami wody na zaplanowanej trasie są odległe.
Dzień 1 - Bajeczne Krajobrazy
6 lipca, 6:00,
śniadanie hotelowe jest smaczne, zwłaszcza jajecznica, ale jakoś nie mam
apetytu – jestem podekscytowany wyprawą. Na dzień dobry podjazd z około 1700 na
2800 m. Miasto majaczy w dole, a ja już jestem wyżej niż nasze polskie Rysy. Po
20 km zaczynają się bajeczne widoki: zielono, lasy osikowe i soczysta trawa
ścieląca wzgórza.
Trasę zaplanowałem tak, aby ominąć zamkniętą z powodu
osunięcia się ziemi drogę Hwy 14. Wkrótce jednak pojawia się problem –
zamknięta na kłódkę brama. Jestem na Black Mountain Road i niewiele mam do
przejechania, żeby dostać się na singletrack, zwany Virgin River Rim Trail.
Przerzucam rower i przeskakuję przez bramę. Przejeżdżam przez pastwisko, na
którym owce przyglądają mi się z zaciekawieniem. Kolejna brama i jestem poza
terenem prywatnym.
Zaczyna się
singletrack. Szlak z początku nie jest zachwycający, ale potem zaczyna
trawersować zbocze lekko wspinając się, aż zaczyna być widać klify,
pomarańczowe, wyrzeźbione w wapieniu. Najpierw górują nad tobą, aż wreszcie
zdobędziesz spłaszczony szczyt.
W międzyczasie nadchodzi burza. Akurat docieram
do pola namiotowego, gdzie znajduję schronienie w budynku toalet. Czas mija
szybko, a kilometry ubywają wolno. Deszczową przerwę wykorzystuję na
liofilizowany obiad. Gdy tylko przestaje padać ruszam w dalszą drogę,
aczkolwiek klejące się do opon błoto spowalnia mnie. Przynajmniej nie jest tak
gorąco.
Szlak wije się
wzdłuż jeziora Navajo, lecz na pewnej wysokości w stosunku do tafli jeziora.
Wspinam się na około 2900 m, majestatyczne klify są zachwycające. Wkrótce
słodki singletrack kończy się, szuter jest szybszy. Zjeżdżam do doliny, która
okazuje się sucha, a po strumieniach zaznaczonych na mapie nie ma śladu. Wody
niewiele zostało w bukłaku.
Słyszę dźwięk piły
ścinającej drzewo. Ktoś mnie zatrzymuje i tłumaczy, że nie powinno mnie tu być
z powodu pożaru lasu i powinienem zawrócić. Jestem zaskoczony, bo jak do tej
pory nie widziałem żadnych oznak pożaru. Nie mam zamiaru zawracać i wyjaśniam,
że muszę się dostać do Hwy 14. Okazuje się, że strażacy uporali się z pożarem i
po porozumieniu za pomocą krótkofalówki z bazą decydują eskortować mnie
samochodem. Po całym dniu jazdy jestem zmęczony i trudno mi nadążyć za
pickupem, zwłaszcza pod górę. Rzeczywiście las przede mną jest wypalony i
zdewastowany. Szybko docieram do bazy, gdzie stoi kilka wozów strażackich i
nawet przygotowane jest lądowisko dla helikopterów. Dziękuję strażakom i ruszam
dalej najpierw szutrem potem asfaltem.
Zaczyna zapadać
zmrok, pora szukać miejsca na nocleg, a ja jestem na asfaltowej drodze zamiast
w dziczy. Przy skrzyżowaniu Hwy 14 z Hwy 89 znajduje się stacja benzynowa i
sklep Toda. W samą porę, żeby zaopatrzyć się w wodę. Odbijam w szutrową drogę,
ale długo nie widzę odpowiedniego miejsca. Jest zupełnie ciemno, około 21:15
znajduję znakomitą płaską polankę. Zjadam liofilizat na kolację, rozkładam bivy
i kładę się spać. Noc jest ciepła.
Dystans: 130 km
Suma podjazdów:
3517 m
Czas ruchu: 11h 43’
Dzień 2 - Klify
Pobudka przed
świtem, start około 5:20. Dojeżdżam do dziwnego skrzyżowania, gdzie żadna z
dróg nie zgadza się ze śladem gps. Próbuję jedną z opcji pod górę: zrywa się
łańcuch. Skrócenie łańcucha o jedno ogniwo jest prostą naprawą. Przypominam
sobie z relacji Dixie 200, że w pewnym momencie szlak jest słabo widoczny.
Rzeczywiście dalsza trasa prowadzi przez podmokłą, miejscami bagnistą łąkę.
Po
około pół kilometra pojawia się bramka i ścieżka (Pole Canyon Trail) zaczyna
być widoczna. Niemniej jednak większość czasu trzeba pchać rower, aż do klifów
z pięknym widokiem (Klify Zachodzącego Słońca), gdzie zaczyna się szlak Grand
View Trail.
Widoki są tak
niesamowite, że co chwilę zatrzymuję się i robię zdjęcia. Widok z klifów
rozpościera się na Płaskowyż Paunsaugunt (nawet nie wiem jak wymówić tą nazwę).
Burza wisi w powietrzu. Szlak miejscami jest przejezdny dla quadów i domyślam
się, że część turystów wybiera właśnie taką opcję, a reszta odwiedza punkty
widokowe, takie jak Cascade Falls, gdzie można dotrzeć samochodem.
Robinson Guzzler to
miejsce, w którym zbiera się wodę deszczową. Miejsce czerpania wody nie
wyglądało zachęcająco. Kilka kilometrów dalej ma być źródło więc daruję sobie
filtrowanie tej paskudnej wody. Zjeżdżam do Kanionu Wodnego, ale gdzie ta woda?
Sucho jak pieprz i piaszczyście. Poruszam się po suchym korycie kanionu - czy aby na pewno to właściwy szlak? Pewnie,
że nie, szlak idzie górą. Wkrótce faktycznie widzę rzeczkę i docieram do źródła
bijącego prosto z ziemi. Woda jest lodowata, podczas gdy powietrze jest niemal
palące. Dłuższa przerwa na posiłek i regenerację. Z Kanionu Wodnego trzeba
wdrapać się z powrotem na kolejne pasmo Różowych Klifów. Szlak to zarośnięta ścieżka, która wkrótce
przeistacza się w plażowy piasek, po
którym nie da się jechać nawet w dół.
Wkrótce zjeżdżam z
Grand View Trail na szuter, żeby dostać się na przyjemny singletrack – Crawford
Pass Trail. Mijam kolejne klify, tym razem trawersując po pionowych zboczach.
Po trudniejszych odcinkach przychodzi czas na łatwiejszą jazdę po drogach dla
ATV (All Terrain Vehicles) wzdłuż Great Western Trail.
Niestety jazda słabo mi
idzie; najwyraźniej papryka w liofilizacje zjedzonym przy źródle zaszkodziła
mi. Przerwa nie pomaga. Dojeżdżam do strumienia i przygotowuję gorącą zieloną
herbatę. Latające insekty nieco psują mi odpoczynek pośród łąk przeciętych
strumieniem. Mój żołądek czuje się znacznie lepiej i jestem w stanie normalnie
jechać. Robi się późno, docieram do Tropic Reservoir, a następnie do miejsca,
gdzie zaczyna się Chimney Rock Trail. Tym razem postanawiam „rozbić obóz” przy
świetle dziennym (jest około 20:00) i odpocząć. Niestety nie udało się
zrealizować zaplanowanego kilometrażu.
Dystans: 80 km
Suma podjazdów: 2300
m
Czas ruchu: 9h 17’
Dzień 3 - Przez Kaniony i Krzaki
5:03 słońce powoli
wstaje, a ja razem z nim. Chimney Rock Trail to bardzo przyjemny, ale krótki
singletrack z interesującymi formacjami skalnymi. Szybko docieram do pola
namiotowego King Creek, gdzie tankuję wodę. Podczas dłuższych wypraw staram się
unikać biwakowania w tego typu miejscach, ponieważ przeważnie jest dużo hałasu.
Poza tym podczas dzikich noclegów odczuwa się bliższy kontakt z naturą.
Zjeżdżam na
szutrową drogę, ślad gps jest niedokładny i pakuję się na pole i muszę jechać
wzdłuż płotu. Okazuje się, że jednak jestem wewnątrz ogrodzonego obszaru i
muszę przeskoczyć przez drut kolczasty, żeby wejść na drogę. Jest szybki
szuter, który wkrótce przeistacza się w piaszczystą drogę leśną, zupełnie jak
na Kaszubach.
W końcu docieram do
Thunder Mountain. Tutaj wiodą piaszczysto-żwirowe ścieżki interwałowe z
widokiem na niesamowite formacje skalne.
Spotykam kilka osób poruszających się
konno. Jestem blisko Bryce Canyon, czyli w obszarze popularnym turystycznie.
Zjeżdżam nieco z zaplanowanej trasy mając nadzieję na obiad w restauracji
(Harold’s place), niestety okazuje się zamknięta. Nie pozostaje mi nic innego
jak coca cola z automatu. Zaczyna być gorąco, jestem na wysokości około 2100 m,
czyli bardzo nisko jak na tutejsze warunki.
Docieram do
niesamowitego Kanionu Kasto: malownicze formacje skalne przyozdobione są
potarganymi przez wiatr chmurami.
Skręcam w Hancock, szlak staje się coraz
bardziej zarośnięty i coraz częściej moje stopy są na ziemi zamiast na
pedałach. Dave uprzedzał mnie, że to najtrudniejszy odcinek. W rzeczy samej w
połączeniu z upałem (temperatura zapewne powyżej 30 C) dostaję nieźle w kość, w
pewnym momencie szlak ginie. Jestem na 2800 m, ale widoki nie powalają. Przy
zjeździe do strumienia Hancock natrafiam na stado łosi wydających dziwne
dźwięki – zapewne wystraszył ich dziwny stwór poruszających się na kołach.
Dalsza trasa to
wspinaczka wzdłuż strumienia, gdzieniegdzie nie widać szlaku (West Hunt Trail)
i nie da się jechać. Planuję nabrać wody najwyżej jak się da. Niestety szlak
odbija nieco od strumienia, a gdy do niego powraca jest zupełnie suchy.
Zostawiam rower i wracam aż do samego źródła pieszo. Na wszelki wypadek filtruję
wodę. Jestem w zupełnej dziczy, widać, że nikt tutaj nie chodzi więc muszę
uważać, żeby nie zrobić sobie krzywdy.
Szlak pnie się
ostro pod górę, jest zarośnięty, ciężko pchać rower. W pewnym momencie trudno
zdecydować, którędy iść – szlaku nie ma. Wpakowuję się w zarośla z powalonymi
drzewami. Wreszcie wdrapuję się na przełęcz znajdującą się ponad 3000 m nad
poziom morza. Pojawia się szlak trawersujący zbocze, ale nieprzyjemny, zaczynam
przeklinać to miejsce, myśląc w duchu, że nie warto było tyle się męczyć, żeby
dotrzeć w te krzaczory.
Trochę fajnego
zjazdu, ale zupełnie bezsensu, bo trzeba się wspiąć szutrem i to jeszcze wyżej,
bo na niemal 3300 m. Słońce zaszło, a ja nadal jestem wysoko w górach. O
kolacji w Circleville mogę pomarzyć. Przy takiej wysokości mam nadzieję na
nagrodę w postaci zjazdu singletrackiem w dół. Snowbank Trail niestety nie jest
niczym ekscytującym, w wielu miejscach szlak jest zarośnięty i przy zjeździe z
lampką czasami zdarza mi się go zgubić. Nigdy nie jest tak, że jadąc pasmem
górskim zawsze będzie w dół. Zdarzają się odcinki, gdzie trzeba trochę się
zmęczyć, a ja już jestem totalnie padnięty. W końcu docieram do szutrowej
drogi. Postanawiam pociągnąć jeszcze, żeby przespać się na niższej wysokości
(około 2250 m).
Rozkładam bivy
pośród pustynnych krzaków o charakterystycznym zapachu, którego nie potrafię
opisać, a który towarzyszył mi już w Arizonie. Jest 22:20, liofilizat na
kolację i szybki sen.
Dystans: 107 km
Suma
podjazdów: 3114 m
Czas ruchu: 11h 52’
Dzień 4 – W Poszukiwaniu Cienia
Zwlekam się z
posłania dopiero około 6:00. Na śniadanie tylko coś słodkiego, żeby dotrzeć do
wioski oddalonej o jakieś 20 km. Wioska położona jest w dolinie, nawadnianej
przez Rzekę Sevier i zieleni się niczym oaza pośród surowych skalistych gór.
Zjadam obfite śniadanie i uzupełniam zapasy. Przed sklepem zaczepia mnie ciekawski starszy pan na quadzie. Po miłej pogawędce towarzyszy mi kawałek i ostrzega przed grzechotnikami.
Zjadam obfite śniadanie i uzupełniam zapasy. Przed sklepem zaczepia mnie ciekawski starszy pan na quadzie. Po miłej pogawędce towarzyszy mi kawałek i ostrzega przed grzechotnikami.
Odcinek omijający
kawałek Hwy 89 i Hwy 62, która przebiega przez Kingston to porażka. Luźne
kamienie z piaskiem, po których ciężko się jedzie i nawet przy niewiele
stromych zboczach trzeba pchać rower. Widok po wjechaniu na wzgórze jest taki
sobie (podjazd z 1850 m na 2200 to niby niewiele, ale przy zjeździe z powrotem
w dół kompletnie mija się z celem). Żałuję, że nie pojechałem asfaltem. Obfite
śniadanie szybko stopniało.
Po przecięciu Hwy
62 zaczyna się podjazd szutrówką i walka w poszukiwaniu cienia. Praktycznie nie
ma drzew, a jak się już jakieś trafi, to cienia jest niewiele ze względu na
słońce będące niemal w zenicie. Wymyślam sobie strategię 100 m jazdy w pionie i
odpoczynek pod pierwszym napotkanym drzewem. Tym razem jadę na Mountain Dew
zamiast wody. Zawsze to trochę kalorii, które są łatwiej przyswajalne w postaci
płynnej niż stałej. Staram się też wcisnąć w siebie trochę galaretek
gumisiowych.
Z początku nie jest stromo i jedzie się wygodnie. Później w niektórych miejscach zygzakiem w poprzek szerokiej drogi, a i gdzie niegdzie z buta. Po wdrapaniu się na około 2700 m rozpościerają się całkiem ładne widoki na sztuczne jezioro (Otten Creek Reservoir) i klify Parker Mountain. Co jakiś czas zdarza się mały osikowy las, ale w większości droga prowadzi pośród łąk.
Z początku nie jest stromo i jedzie się wygodnie. Później w niektórych miejscach zygzakiem w poprzek szerokiej drogi, a i gdzie niegdzie z buta. Po wdrapaniu się na około 2700 m rozpościerają się całkiem ładne widoki na sztuczne jezioro (Otten Creek Reservoir) i klify Parker Mountain. Co jakiś czas zdarza się mały osikowy las, ale w większości droga prowadzi pośród łąk.
Woda w bukłaku
ubywa w zastraszającym tempie. Widząc, że strumień i jezioro, które ma być
punktem kulminacyjnym dnia jest jeszcze daleko więc zaczynam oszczędzać wodę.
Jak to bywa na szczycie pasma górskiego droga raz to opada raz wznosi się, suma
podjazdów rośnie, a sił ubywa.
Wreszcie docieram
do strumienia. Robię małe pranie, filtruję wodę, zakładam mokrą koszulkę i co …
i śmierdzi krowim łajnem. Po dotarciu do jeziora, z którego wypływa strumień
już wiem dlaczego. Na brzegu jeziora pasą się krowy. Widok nie powala, ale za
to podczas zjazdu na drugą stronę pasma jest o wiele ładniej. Niby cały dzień
szutrami, ale upał powoduje, że jadę w ślimaczym tempie.
Docieram do
miejscowości Koosharem w sam raz bo na godzinę przed zamknięciem sklepu. Długo
odpoczywam i ładuję w siebie kalorie. Ruszam, gdy zaczyna zmierzchać. Czwarty
dzień się kończy, a ja nie jestem w połowie zaplanowanej trasy, co mnie martwi.
Żeby skrócić trochę trasę rezygnuję z kolejnego jeziora (Fish Lake), które
położone jest niby tylko na wysokości 2700 m, a i tak wspinam się na 2400 m,
ale jest noc i musiałbym tam przenocować, żeby coś zobaczyć. Tymczasem są
idealne warunki do jazdy w nocy, asfalt, ciepło, ale nie gorąco, kilka mało
interesujących miejscowości po drodze, zakładam, że widokowo niewiele do
stracenia.
Trochę chodzi mi po
głowie motel w miejscowości Loa. Nauczony jednak doświadczeniem kontynuuję
jazdę, żeby rano wystartować z nieco wyższego pułapu, gdyż w dolinach jest
bardzo gorąco i to już od 9:00. Jazdę kończę bardzo późno, bo o 1:30 z
imponującym dystansem, który daje mi nadzieję, że uda się skończyć zaplanowaną
mega-pętlę.
Dystans: 184 km
Suma
podjazdów: 3987 m
Czas ruchu: 14h 02’
Dzień 5 –
Przestrzenie Płaskowyżu
Budzą mnie krowy,
które przyglądają się z zaciekawieniem: co też ja robię na ich terytorium. O
6:30 już pedałuję, zostało około 1000 m podjazdu do płaskowyżu. Po drodze
tankuję wodę, niby nie jest gorąco, ale słońce na dużej wysokości uderza ze
zdwojoną siłą. Trochę doskwierają komary i inne latające insekty. Mija mnie
pickup, zwalnia i równa prędkość ze mną. Pasażerowie zagadują, nawet oferują mi
podwiezienie, ale ja wolę dotrzeć na szczyt o własnych siłach podziwiając po
drodze widoki.
Wdrapuję się na około
3370 m i nagle teren staje się jedynie pofałdowany. W nieckach znajdują się
małe jeziorka, a raczej oczka wodne otoczone błotnistą mazią. Jest ich mnóstwo,
stąd zapewne nazwa – Płaskowyż Wodnika. Olbrzymie, otwarte przestrzenie,
ograniczone gdzie niegdzie lasem przez które prowadzą drogi polne. Wbrew
pozorom nie jedzie się łatwo, wysokość daje o sobie znać; nie bardzo mam
ochotę, żeby cokolwiek zjeść. Po dotarciu do Spectacle Lake czuję się nieco
rozczarowany – spodziewałem się czegoś bardziej widowiskowego niż wysychający
zbiornik z tamą. Udaję się na drugą stronę, gdzie płynie wartki orzeźwiający
strumień i robię dłuższą przerwę na obiad.
Kawałek dalej
znajduję wreszcie piękne jezioro – Rim Lake i żałuję, że nie zrobiłem przerwy
właśnie w tym miejscu. Nieopodal jest punkt widokowy na krawędzi klifów. Gdzieś
w oddali pada deszcz.
Wkrótce docieram w rejon, przez który przetoczyła się
burza. Dookoła białe kostki lodu pozostałe po gradobiciu. Temperatura
diametralnie spadła. Przez chwilę pada deszcz.
Obserwuję niebo i widzę, że jadę w stronę ciemnych chmur, ale front burzowy wydaje się być rozdwojony i mam szansę na wciśnięcie się pomiędzy strefy niepogody. Grzmoty i błyskawice są przeraźliwe. Zatrzymuję się na skraju lasu i zastanawiam się czy powinienem jechać dalej przez otwartą przestrzeń łąk, aż do następnego lasu. Jadę, kontroluję ślad gps w stosunku do burzy, kierunek wiatru. Jestem w lesie jest bezpieczniej. W końcu zostawiam burzę za sobą, ale droga jest zamoknięta i koła toczą się z oporem.
Obserwuję niebo i widzę, że jadę w stronę ciemnych chmur, ale front burzowy wydaje się być rozdwojony i mam szansę na wciśnięcie się pomiędzy strefy niepogody. Grzmoty i błyskawice są przeraźliwe. Zatrzymuję się na skraju lasu i zastanawiam się czy powinienem jechać dalej przez otwartą przestrzeń łąk, aż do następnego lasu. Jadę, kontroluję ślad gps w stosunku do burzy, kierunek wiatru. Jestem w lesie jest bezpieczniej. W końcu zostawiam burzę za sobą, ale droga jest zamoknięta i koła toczą się z oporem.
Skręcam w szeroką
szutrową jakąś główną drogę (Great Western Trail), na której spotykam Francuza
jadącego w przeciwną stronę na fullu z przyczepką. Całość wygląda na dość
ciężki sprzęt. Francuz zmierza do miejscowości Loa w dolinie, ale krótszą i
łatwiejszą drogą niż ta, którą ja wybrałem, ale z pominięciem atrakcji takich
jak punkt widokowy z Rim Lake.
Zamieniliśmy kilka zdań, ale burza wisi jeszcze w powietrzu więc wolę
się oddalić.
Płaskowyż z
perspektywy rowerzysty wcale nie jest taki płaski. Składa się ze swego rodzaju
pofałdowanych schodów o ogromnej powierzchni. Stopień po stopniu redukuję
wysokość aż do krawędzi Griffin Top. Przestrzeń jest powalająca, a
powtarzalność krajobrazu przytłacza.
Po nagłej utracie wysokości w okolicach Kanionu Escalante trzeba wspiąć się jeszcze raz na Barney Top. Rezygnuję z wycieczki w bok na Powell Point, bo robi się późno, a chciałbym tym razem przenocować w hotelu. Zjazd do Jeziora Pine Lake wygodną szutrówką jest błyskawiczny. Jezioro i chmury w świetle zachodzącego słońca wyglądają pięknie.
Po nagłej utracie wysokości w okolicach Kanionu Escalante trzeba wspiąć się jeszcze raz na Barney Top. Rezygnuję z wycieczki w bok na Powell Point, bo robi się późno, a chciałbym tym razem przenocować w hotelu. Zjazd do Jeziora Pine Lake wygodną szutrówką jest błyskawiczny. Jezioro i chmury w świetle zachodzącego słońca wyglądają pięknie.
Jeszcze nie wiem jaka mnie czeka niespodzianka w Kanionie Henderson. Zapalam lampkę i rozpoczynam nocną masakrę. Ścieżka schodzi stromo na dno kanionu i z ziemi przeistacza się w błoto meandrujące pośród paskudnych pustynnych krzewów, o które raz po raz zahaczam ramieniem. Widocznie padający deszcz spływa właśnie tą ścieżką. Przeklinam tego, kto ją wytyczył. Miejscami rower nie chce jechać, czasami nie widać, gdzie jest ścieżka, błoto pryska na wszystkie strony. Zamiast szybko zjechać na nocleg, męczę się dobre półtorej godziny, zanim dotrę do drogi szutrowej. Jestem padnięty i ląduję w hotelu o 22:00, za który muszę zapłacić aż 100 $! Rower całkowicie oblepiony błotem bez wahania wprowadzam do pokoju.
Dystans: 148 km
Suma
podjazdów: 3096 m
Czas ruchu: 12h 22’
Dzień 6 –
Przemierzając Pustynię
Tropic to mała
zupełnie nieinteresująca miejscowość, w której zatrzymują się turyści
odwiedzający m.in. Bryce Canyon. Jak to bywa w przypadku zatrzymywania się w
hotelu, bardzo dużo „marnuję” czasu. Śniadanie w restauracji hotelowej trwa
długo, ogromny naleśnik z jagodami lepiej wygląda niż smakuje (w końcu nie jest
to Chata Górzystów w Górach Izerskich). Zakupy w sklepie, skrobanie roweru z
błota, pakowanie… Ruszam dopiero o 8:30 i już jest gorąco. Po wcześniejszej
analizie mapy widzę, że długo będę jechał na nisko położonym obszarze, co
oznacza pustynię, a kolejne źródło wody jest nieco wątpliwe, bo to zbiornik dla
bydła. Nie oznacza to nic innego jak podkręcenie tempa.
Kawałek asfaltem w
dół, a potem paskudna piaszczysto-pylasta droga nie do podjechania. Kaniony i
interwały góra-dół. Zaskoczony w jednym z nich znajduję wodę (Willis Creek).
Moczę bandanę, która i tak po 15 minutach wysycha. Deptam mocno, żeby
przejechać przez to niewdzięczne pustkowie. Zaczyna być widać Różowe Klify, w
kierunku których zmierzam.
Po około 40 km
jestem przy zbiorniku dla bydła. Woda nadzwyczaj czysta ciurka z kranika.
Spędzam około godziny pod drzewem w otoczeniu krowiego łajna. Niby nie
najatrakcyjniejsze miejsce, ale daje cień, a po zmoczeniu koszulki w wodzie na
chwilę robi się przyjemnie.
Szutry się
skończyły, szlak Grand View Trail jest miejscami zarośnięty, jest trochę
powalonych drzew, las daje trochę cienia. Postanawiam objechać trochę szutrem,
łapie mnie burza i sporo czasu spędzam pod drzewem. Pada solidnie, tak, że
droga zamienia się w lepkie błoto, po którym nawet pickup z napędem na 4 koła
nie jest w stanie się poruszać zanim nie wyschnie.
Mój upór w pchaniu
roweru kończy się skrzywieniem wózka przerzutki. Ale koniec końców jestem na
twardszym szutrowym gruncie. Droga na szczyt klifów jest długa i siermiężna
przez Pipeline Canyon, więcej pchania niż jechania, aż do znakomitego szlaku
Crawford Pass Trail. Na szczycie pakuję się w drogę, która wydaje się prowadzić
do klifów (nie mam namalowanego śladu gps), kończy się w krzakach. Na skróty
docieram do właściwej drogi. Piję kawę zmieszaną z czekoladą na rewelacyjnym
punkcie widokowym.
Jestem na znanej mi
wcześniej trasie prowadzącej wzdłuż klifów i znów czuję dziwny zapach, jakby ktoś przypiekał cukier na patelni. Po intensywnej jeździe docieram do
źródła w Water Canyon. Zaczyna zmierzchać.
Kombinuję jak tu uniknąć tej samej trasy i kolejnego podjazdu. Widzę na mapie ścieżkę prowadzącą do głównej drogi do miejscowości Alton położonej w dolinie i odległej o około 10 km. Wygląda prosto, rzeczywistość jest inna…
Kombinuję jak tu uniknąć tej samej trasy i kolejnego podjazdu. Widzę na mapie ścieżkę prowadzącą do głównej drogi do miejscowości Alton położonej w dolinie i odległej o około 10 km. Wygląda prosto, rzeczywistość jest inna…
Zaraz pojawia się
brama z informacją o kopalni i monitoringu. Wzdłuż płotu jest ścieżka, potem
droga przez łąki, która kończy się nad przepaścią – w dole widać pracujące
maszyny przy świetle jupiterów. Wracam i szukam innej drogi, najpierw na przełaj
przez łąki, potem drogą koło Rancha. Docieram faktycznie do głównej drogi
prowadzącej do Alton, ale jest ona zamknięta na potrzeby kopalni. Nie pozostaje
mi nic innego jak nadłożyć drogi jadąc asekuracyjnie szutrami przez Glendale.
Ciągnę szosą w
środku nocy, w końcu znajduję świetne miejsce na piknik z łazienkami. Dobra
okazja, żeby się umyć i wciągnąć kolejny liofilizat. Zjeżdżam w boczną drogę,
niemal usypiam jadąc, więc kładę się na pierwszej znalezionej łące. Jest 1:30.
Dystans: 129 km
Suma
podjazdów: 2947 m
Czas ruchu: 10h 49’
Dzień 7 - Powrót
5:30, budzę się
jakoś dziwnie słaby. Później okazuje się, że mogło to być spowodowane dymem z
dogorywającego w pożarze lasu. Zignorowałem znak o zamknięciu drogi i
przejechałem przez wypalony las (Stout Canyon). Swoją drogą szkoda, że razem ze
znakiem nie ma informacji, że przyczyną zamknięcia jest pożar lasu. Praktycznie
tylko ostatnie kilkaset metrów na zamkniętej drodze było otoczone kikutami
spalonych drzew i gdzie niegdzie wydobywał się dym. Spodziewalłem się takiego
scenariusza, bo to ten sam rejon, co pierwszego dnia. Dalej Hwy 14 pod górę już
bezpiecznie bez zagrożenia czadem. Poruszam się leniwie, do Cedar City
niedaleko, a trasa powrotna wiedzie przez Kanion z osuniętą ziemią, gdzie drogę
otwierają dopiero o 19:00. Zbaczam z asfaltu, żeby zobaczyć małe jeziorko wokół którego jest kawałek singletracka.
Kieruję się nad Jezioro Navajo, a potem wracam jeszcze zobaczyć wodospad (Cascade Falls), który ominąłem pierwszego dnia. Wiąże się to z zostawieniem roweru w krzakach i wycieczką z buta. Niesamowite jest to, że wodospad znajduje źródło prosto w skale na wysokim klifie.
Kieruję się nad Jezioro Navajo, a potem wracam jeszcze zobaczyć wodospad (Cascade Falls), który ominąłem pierwszego dnia. Wiąże się to z zostawieniem roweru w krzakach i wycieczką z buta. Niesamowite jest to, że wodospad znajduje źródło prosto w skale na wysokim klifie.
Powrót do roweru
zostawionego strategicznie na górce to kilka kilometrów z buta w upale
powodującym, że nawet ciężko się idzie. Ale potem w nagrodę mam sporo
znakomitych singletracków, co prawda pośród już znanych mi widoków, ale tym razem
jadę w przeciwną stronę (Virgin River Rim Trail). Super się jedzie, tylko, że
burza z piorunami rozszalała się wokół. Docieram do pola namiotowego i
zastanawiam się czy jechać dalej czy czekać. Szlak wiedzie lasem, trawersując
góry i jest jakby osłonięty od frontu burzowego. Długo udaje mi się uniknąć
burzy, aż wreszcie niebo otworzyło się i utknąłem pod drzewem na dobrą godzinę.
Potem mam zjazd
drogą leśną i jestem z powrotem na asfalcie (Hwy 14). Jestem godzinę przed
czasem w Cedar Canyon, ale strażnik oferuje mi podwiezienie przez zamkniętą
drogę, bo akurat zbiera się do domu. Rzeczywiście osuwisko ziemi i skał jest
ogromne, częściowo już uprzątnięte. Ponoć górotwór kanionu jest w ciągłym ruchu
i to już nie pierwsze osuwisko.
Zjeżdżam do hotelu
i mam jeszcze czas na spokojne zjedzenie kolacji. Plan generalnie zrealizowany.
Dystans: 103 km
Suma
podjazdów: 2337 m
Czas ruchu: 8h 57’
A następnego dnia
pada od samego rana nieustannie, a pioruny w górach walą tak, że nie chciałbym tam
być ani chwili… Farciarz.
Super relacja. Piękna podróż.
OdpowiedzUsuń