Około 500 km szlaku Arizona to
długi dystans jak na wyścig rowerami górskimi, ale z drugiej strony nie dość
długi dystans jak na epicką wyprawę. Tym razem chciałem poczuć smak wyścigu, ciągle dobrze bawiąc się na szlaku. Jednak nic nie jest takie jak się
wydaje. Wyścig ten, jak to podsumował Steve Wilkinson, ma zęby; ja
powiedziałbym, że ma kolce i to nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Kolce,
przez które nie wiele brakowało, abym nie ukończył.
Piątek 3:45, pukam do drzwi pokoju Steva, który wybrał ten sam hotel w Phoenix co ja. Nie zmrużyłem oka tej nocy, poprzedniej podobnie. Niby wszystko mam przygotowane, ale jestem zdenerwowany. Jeff Butler zorganizował transport na miejsce startu (dzięki Jeff!). Przybyliśmy o czasie. Chłodno, cieszę się, że zdecydowałem się wziąć dodatkową bluzę z długim rękawem. Jakoś nie mogę wmusić w siebie kanapki z subwaya. Trochę kontemplacji sprzętu uczestników i o 9:00 szybki start.
Luźne,
ostre kamienie uciekają spod kół, mam zbyt wysokie ciśnienie w oponach.
Naczytałem się wielu opowieści o rozciętych oponach na tej pierwszej sekcji do
miejscowości Patagonia więc jadę bardzo ostrożnie. Zbytnio spowalniam jadących
za mną, przepuszczam ich. Jedzie mi się ciężko z pięcioma litrami wody (jak się
później okazało, nie trzeba było zabierać aż tyle, ale to pustynia więc lepiej
nie ryzykować). Nie czuję pewności w prowadzeniu obciążonego roweru na
zjazdach, kamienie i żwirek są nieprzyjemne. Przerzutka nie działa tak jak
trzeba, UPS raczył skrzywić hak poziomy podczas transportu roweru do Phoenix do
tego stopnia, że nie byłem w stanie włożyć koła. Naprawa w hotelu przy pomocy
kamienia okazała się więc tylko częściowo udana. Jestem rozczarowany swoją
powolną jazdą, wszyscy mnie wyprzedzają, nawet dziewczyny. Ale nic to będę
realizował swoją strategię powolnej, ostrożnej jazdy na początku.
Niewiele dalej widzę rzadko
spotykaną awarię. Uśmiechnięta dziewczyna, Jen, z którą trochę
przetasowywaliśmy się na trasie, przestała się uśmiechać, ponieważ rozcięła
kabel hamulca tylnego na kamieniu. Płyn się wylał więc niewiele można było
zrobić.
Mój żołądek nie chce trawić. W
Patagonii pomaga mleko czekoladowe. Na szosie można trochę przyspieszyć. Potem
szuter i paskudny wiatr. Palce prawej dłoni mi drętwieją. Dogania mnie Jeff,
który zatrzymał się w Sonoita. Jego szybsze tempo jest nie dla mnie, zwłaszcza,
że mam w planie jechać nocą i musze pilnować pracy serca. Szlak „Flume” to
płynna jazda, szybki, gładki singletrack, jakże odmienny od poprzedniej sekcji.
Do Kentucky Camp docieram jeszcze za dnia. Ponieważ nadal mam problem z
przyjmowaniem jedzenia postanawiam wykorzystać kuchenkę alkoholową i
liofilizat. Doganiają mnie kolejni uczestnicy, też robią przerwę. Ciepły obiad
bardzo pomaga. Zapada zmrok. Chwilę jadę z Forestem Bakerem, który mieszka w
Sunnyvale (nieopodal Stanford), ale szybko go gubię. Łapię drugi, potem trzeci
oddech. Zaczyna mi się dobrze jechać.
W nocy jest różnie, raz szybciej
raz wolniej, w każdym razie cały czas napieram do przodu. Noc jest w miarę
ciepła. Wyprzedzam jakąś dziewczynę. W końcu zjazd pomiędzy kaktusami, aż do
przesmyku pod szosą. Zjazd jest przyjemny, nachylenie łagodne, bardzo dużo
zakrętów więc trzeba uważać, żeby nie wjechać w kaktus. Dojeżdżam do Campingu
La Sevilla. Rozglądam się za wodą, ale widzę tylko śpiących ścigantów. Ciągle
mam wodę zatankowana na poprzednim campingu więc daję sobie spokój z szukaniem
jej. Rozkładam mój worek bivy na betonowym stole i robię krótką drzemkę, o ile
to drzemką można nazwać. Budzą mnie krople deszczu. Prognoza przewidywała burzę
o poranku w Tucson. Jak będzie wyglądać burza w Arizonie? Czy to będzie tylko
krótki deszcz? Jadę, wiedząc, że w Tucson będę mógł zjeść coś ciepłego. W
oddali widać góry zaciągnięte szarą zasłoną deszczu. W wyższych partiach gór
widać śnieg. Piękna burza. Nie wygląda to dobrze. Singletrack pomiędzy
ślicznymi kaktusami kończy się. Po wjeździe na asfalt zaczyna padać deszcz i
deszcz ze śniegiem. Policzki mi marzną. Nie mam wodoodpornych spodni, jedynie
kurtkę.
Do Tucson docieram skostniały i przemoknięty. Najpierw
zupa, potem gorąca czekolada i sympatyczna pogadanka wyraźnie zainteresowanego
wyścigiem faceta, który informuje mnie, że jestem szósty. Wreszcie otwierają
Quiznos. Ich kanapki smakują wyśmienicie. Ktoś powiedział, że około południa ma
się przejaśnić, więc postanawiam przeczekać, bo w sklepie rowerowym nie mają
wodoodpornych spodni. Z moich wyliczeń wynika, że aby przedostać się na drugą
stronę pasma górskiego potrzebuję około 20 godzin, co oznacza, że znajdę się w
najwyższych partiach górskich w środku nocy. Niedobrze. Gdzieś w okolicach
szczytu, trochę poza trasą, znajduje się miejscowość Summerhaven i łudzę się nadzieją,
że uda mi się tam dotrzeć i znaleźć nocleg w B&B.
Zanim zacznie się podjazd pod
Summerhaven (w większej części asfaltem) szlak wije się najpierw drogą dla
jeepów, potem pomiędzy łąkami w trybie interwałowym góra-dół, aż w końcu
dociera się do punktu, gdzie widać pionowe kamienne ściany. Nie jest tak źle,
da się wpychać rower, w Colorado było więcej noszenia roweru na plecach. Scott
nazwał tę sekcję „ascent of death”, co w luźnym tłumaczeniu znaczy wspinaczka
śmierci. Po drugiej stronie zjazd jest momentami bardzo trudny i wolę nie
ryzykować wywrotki i wypinam się kilka razy.
Camping Molino, jest ciemno,
jeszcze kawałek singletrackiem i wjadę na szosę. Z rozpędu zapominam o skręcie
w stronę szosy i muszę się trochę wrócić. Widzę światło w oddali – ktoś mnie
goni. Catalina Highway to bardzo długi, nudny podjazd. Dogania mnie Jeff. Jest
zbyt późno, żeby było cokolwiek otwartego w Summerhaven. Jeff ma jeszcze mniej
ciepłych ubrań niż ja i perspektywa spędzenia zimnej nocy nie bardzo mu
odpowiada, coś pogaduje, że chce dojechać do następnego miasta, Oracle, że ze
szczytu to w większości zjazd. Pamiętając z mapy, że to nie wygląda tak różowo
i widząc śnieg na poboczu szybko zdaję sobie sprawę, że to nie jest dobry
pomysł. Robi się coraz zimniej, zakładam kurtkę, Jeff mi ucieka. Zamykają mi
się oczy, zaczynam zasypiać jadąc na rowerze. Postanawiam zjechać do Rose
Canyon Camp. Początkowo myślę, żeby przespać się w budynku toalet (nawet
czysto), ale rozłożenie się na betonowej podłodze bez maty nie będzie
przyjemne. Znajduję przygotowane miejsce na ognisko, trochę drewna pokrytego
śniegiem. Skierowuję lampkę w stronę lasu, zbieram trochę igliwia i gałęzi.
Walczę z zapalniczką, która nie chce odpalić, zaczynam trząść się z zimna,
wszystko dookoła pokryte jest śniegiem lub lodem, łatwo o hipotermię. Wreszcie
się udaje, robię duże ognisko, jest przyjemnie, gotuję wodę, rozgrzewam się liofilizatem.
Kilka godzin spędzam przy ognisku, ale nie mogę dłużej walczyć ze snem.
Rozkładam bivy i śpiwór na ławce, pod głowę wkładam bukłak wypełniony wodą i
czekam na świt, cholernie mi zimno.
O świcie szybko się pakuję i
wsiadam na rower, bo to jedyny sposób na rozgrzanie się. Końcówki palców
zaczynają szczypać. Słońce się podnosi i zaczyna być cieplej. Z tyłu wydobywa
się odgłos psss. Widocznie kolec siedzący w oponie musiał zostać wepchnięty do
środka. Szybka reakcja, obrót koła i płyn uszczelnia otwór, jeszcze tylko
trzeba napompować koło zgrabiałymi dłońmi. Przy okazji zakładam foliowe
reklamówki na śmieci pomiędzy skarpety, wiedząc, że czeka mnie marsz przez
śnieg. Nie zjeżdżam poza trasę do Summerhaven, jest wcześnie, a poza tym szkoda
tracić wysokości.
Trawers po śniegu w większości to
pchanie roweru. Dopiero nieco niżej gdzieniegdzie śnieg zaczyna topnieć i da
się jechać. W kilku miejscach jest stromo pod górę. Trawers zajmuje mi więcej
czasu niż się spodziewałem. Na zjeździe rozcinam oponę, na szczęście rozcięcie
jest niewielkie i płyn je uszczelnia. Co jakiś czas muszę dopompować powietrza.
Wreszcie jest sucho, mam ochotę na normalne jedzenie, ale do miasta jest
jeszcze bardzo daleko. Szlak wije się pomiędzy malowniczymi boulderami i
wzgórzami. Sprawdzam oponę, trzyma powietrze, dogania mnie Pete, który jadąc na
singlespeedzie zadziwia mnie swoją mocą. Nie mam szans utrzymać jego tempa.
Wkrótce widzę za sobą Steva. Doganiamy Peta, który zrobił przerwę na batona. Do
Oracle dojeżdżam kilka minut za Petem i Stevem i dołączam do nich w
burger-restauracji.
W sklepie spożywczym nie wiem co
kupić, żebym miał ochotę to zjeść. Pete i Steve szybko znikają w oddali. Ja
muszę spróbować zrobić coś z oponą, bo rozcięcie zaczyna się powiększać.
Próbuję ją zszyć, ale igła łamie się. Zaklejam łatką i spinam zipem, na jakiś
czas powinno wystarczyć. Sporo uczestników wyścigu zebrało się tymczasem pod
sklepem. Jest późno, około 16:00, na szczęście nie ma upału. Zatankowałem 5L
wody, przede mną najbardziej suchy odcinek i prawdopodobnie najbardziej
reprezentatywna pustynia. Pagórkowaty krajobraz z większymi górami w tle,
zaskakująco zielono. Początkowo jedzie się ciężko z dużym obciążeniem, ale
staram się trzymać dobre tempo. Czasami szlak jest słabo widoczny. Monotonia
krajobrazu zaczyna mnie nużyć. Zapada zmrok, łapię trzeci oddech i tnę przez
pustynię. Wydaje mi się, że jadę 30 km/h, w rzeczywistości gps pokazuje 20
km/h. Slalom między kaktusami, przejazd przez wyschnięte koryto rzeki,
kolczaste krzaki, switchback i znowu to samo i jeszcze raz. Pustynia żyje swoim
życiem, wydzielając niesamowite zapachy, zające i myszy polne raz po raz
przebiegają mi drogę. Zdarza mi się zahaczyć rękawiczką o kaktus, kolce wbijają
się głęboko i nie chcą wyjść. W końcu widzę Peta i Steva rozłożonych na płaskim
miejscu. Steve podniósł się, rzuciłem „cześć” i pognałem dalej. Nie byłem
świadomy, że właśnie ominąłem „water cache”. Ale w sumie nadal miałem sporo
wody, która w nocy i z dodatkiem soli mineralnych elete nie ubywała tak szybko.
Znowu ogarnia mnie zmora snu.
Robię dłuższą przerwę, spożywam kolejny ciepły obiad liofilizowany. Szybki
singletrack przeplatany szutrowymi drogami pod liniami wysokiego napięcia z
wieloma przejazdami przez szerokie koryta w kształcie litery u – rozpęd, łomot
w dole i wyjazd na szczyt siłą rozpędu. Zaraz przede mną wzgórze Ripsey.
Postanawiam się posilić deserem liofilizowanym zanim zacznę wspinaczkę. Jest
stosunkowo łatwo, sporo switchbaków i daje się jechać. Ze szczytu widzę
migające dwa światła – czyżby Pete i Steve? Zjazd z Ripsey jest momentami
techniczny, ciasne switchbacki w sąsiedztwie urwiska są interesujące. Jestem
prawie w dolinie, a tu psss, tym razem rozcięcie opony jest na tyle duże, że
płyn nie jest w stanie go uszczelnić. Postanawiam poczekać na wschód słońca i
zamontować zwykłą dętkę. Jestem zły na siebie, że założyłem tak delikatne opony
jakimi są Racing Ralphy. Wyprzedzają mnie Pete i Steve. Założenie dętki trwa
wieki, opona nie chce wskoczyć.
Wreszcie z powrotem na trasie,
wjeżdżam w obszar rzeki Gila, krajobraz jest niesamowity, roślinność w
bezpośrednim sąsiedztwie rzeki ma inny odcień zieleni – jaśniejszy, pełno
saguaro, w oddali czerwone skały. Czuję się mocny, gnam nowym singletrackiem.
Po jakimś czasie psss – wjechałem na kawałek przewróconego kaktusa. Dętka do
wyrzucenia. Zostaje mi ostatnia. Powinienem zabrać dętkę wypełnioną płynem
uszczelniającym. Oglądam dokładnie oponę i wyjmuję wszystkie kolce. Do mety
została przeprawa przez góry, 30 km, które nie mam zamiaru pokonywać na piechotę.
Zaczyna się piekielny upał. To nie jest upał znany mi z Salzkammergut, który mi
zbytnio nie przeszkadzał, tu jest znacznie mniejsza wilgotność powietrza, wargi
zaczynają pękać. Muszę zatankować wodę – jedyna możliwość to brudna rzeka Gila.
Wreszcie przydaje się filtr wodny, który jak do tej pory był martwą masą.
Wspinaczka to na przemian pchanie na przemian powolna jazda. Piasek wpada do
butów. Nie mam motywacji do szybkiej jazdy, robię trochę zdjęć, wyprzedza mnie
David.
Jadę na niskim ciśnieniu, bo dętka wychodzi przez rozciętą oponę.
Wyglądam zza kierownicy wszystkiego co ma kolce. Wreszcie na szczycie. Zjeżdżam
bardzo ostrożnie – to chyba najwolniejszy zjazd w moim życiu. Niestety znowu
powietrze uszło. Łatam dętkę. Kawałek dalej znowu nie ma powietrza. Jest
cholernie gorąco, nigdzie nie ma cienia, a ja muszę znowu łatać dętkę. Tym
razem jest dobrze, powietrze trzyma, rozpędzam się i bum przerysowuję tylny
trójkąt ramy na skale, tracę równowagę i wpadam na kaktus. Nic poważnego. 4 km
do mety, dam radę. Wreszcie na mecie! 3 dni 9 h 24 minuty niemal bez snu. David
oferuje mi wodę. Powietrza w kole niewiele, ale do Superior jakoś dojeżdżam nie
marząc o niczym innym jak o prysznicu.
Niesamowita trasa, niesamowici
uczestnicy, przygoda życia, która mocno odciśnie na mnie swe piętno. Jestem
mniej zmęczony niż po wyścigu przez Colorado, ale co tu kryć tamten wyścig był
o wiele dłuższy. Być może w przyszłości pokuszę się o 750 mil szlakiem Arizona
wraz z przejściem przez Wielki Kanion. Na tak długim dystansie krajobraz jest
nieco bardziej urozmaicony co dodaje trasie uroku. Póki co muszę trochę
odespać.
Świetne :) Czyta się z zapartym tchem :)
OdpowiedzUsuńGratuluję, tak podglądałem na trackleaders i się zastanawiałem czy rzeczywiście tak mało śpisz czy system się walną, ostro :) Dzięki za relacje.
OdpowiedzUsuńDzizas Paweł, dobrze się czytało ale mnie skręcało za każdym razem jak wspominałes te opony....Ja ich do lasu nie biorę a co dopiero.. odważne, tym bardziej szacun:P
OdpowiedzUsuńOpony w 29erze mają większą powierzchnię kontaktu z podłożem niż rowerze na kołach 26". W rezultacie Racing Ralphy 29" to tak jak Nobby Nic 26". Racing Ralphy wbrew pozorom mają też grube ścianki, grubsze np. niż Kenda Nevegal.
UsuńTrasa swietna, pozazdroscic ;) a tak z innej beczki, czy bedzie, jesli tak to kiedy, druga czesc filmu z rumunii? bo bardzo mi sie spodobal i juz od dawna czekam na kontynuacje ;)
OdpowiedzUsuńDzięk!
UsuńNiestety kontynuacji filmu z ostatniej wyprawy do Rumunii/Ukrainy nie będzie ze względu na brak materiału, który byłby wystarczająco interesujący. Na pewno jeszcze tam wrócę i sfilmuję co nieco.
Piękna trasa! Robi wrażenie, nawet przy odbiorze "przez monitor" :). Pozdrowienia z mniejszych gór (Beskid)!
OdpowiedzUsuń