niedziela, 22 kwietnia 2012

Bezsenny wyścig szlakiem Arizona Trail


Około 500 km szlaku Arizona to długi dystans jak na wyścig rowerami górskimi, ale z drugiej strony nie dość długi dystans jak na epicką wyprawę. Tym razem chciałem poczuć  smak wyścigu, ciągle dobrze bawiąc się  na szlaku. Jednak nic nie jest takie jak się wydaje. Wyścig ten, jak to podsumował Steve Wilkinson, ma zęby; ja powiedziałbym, że ma kolce i to nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Kolce, przez które nie wiele brakowało, abym nie ukończył.

Piątek 3:45, pukam do drzwi pokoju Steva, który wybrał ten sam hotel w Phoenix co ja. Nie zmrużyłem oka tej nocy, poprzedniej podobnie. Niby wszystko mam przygotowane, ale jestem zdenerwowany. Jeff Butler zorganizował transport na miejsce startu (dzięki Jeff!). Przybyliśmy o czasie. Chłodno, cieszę się, że zdecydowałem się wziąć dodatkową bluzę z długim rękawem. Jakoś nie mogę wmusić w siebie kanapki z subwaya. Trochę kontemplacji sprzętu uczestników i o 9:00 szybki start.


Luźne, ostre kamienie uciekają spod kół, mam zbyt wysokie ciśnienie w oponach. Naczytałem się wielu opowieści o rozciętych oponach na tej pierwszej sekcji do miejscowości Patagonia więc jadę bardzo ostrożnie. Zbytnio spowalniam jadących za mną, przepuszczam ich. Jedzie mi się ciężko z pięcioma litrami wody (jak się później okazało, nie trzeba było zabierać aż tyle, ale to pustynia więc lepiej nie ryzykować). Nie czuję pewności w prowadzeniu obciążonego roweru na zjazdach, kamienie i żwirek są nieprzyjemne. Przerzutka nie działa tak jak trzeba, UPS raczył skrzywić hak poziomy podczas transportu roweru do Phoenix do tego stopnia, że nie byłem w stanie włożyć koła. Naprawa w hotelu przy pomocy kamienia okazała się więc tylko częściowo udana. Jestem rozczarowany swoją powolną jazdą, wszyscy mnie wyprzedzają, nawet dziewczyny. Ale nic to będę realizował swoją strategię powolnej, ostrożnej jazdy na początku.


Niewiele dalej widzę rzadko spotykaną awarię. Uśmiechnięta dziewczyna, Jen, z którą trochę przetasowywaliśmy się na trasie, przestała się uśmiechać, ponieważ rozcięła kabel hamulca tylnego na kamieniu. Płyn się wylał więc niewiele można było zrobić.

Mój żołądek nie chce trawić. W Patagonii pomaga mleko czekoladowe. Na szosie można trochę przyspieszyć. Potem szuter i paskudny wiatr. Palce prawej dłoni mi drętwieją. Dogania mnie Jeff, który zatrzymał się w Sonoita. Jego szybsze tempo jest nie dla mnie, zwłaszcza, że mam w planie jechać nocą i musze pilnować pracy serca. Szlak „Flume” to płynna jazda, szybki, gładki singletrack, jakże odmienny od poprzedniej sekcji. 


Do Kentucky Camp docieram jeszcze za dnia. Ponieważ nadal mam problem z przyjmowaniem jedzenia postanawiam wykorzystać kuchenkę alkoholową i liofilizat. Doganiają mnie kolejni uczestnicy, też robią przerwę. Ciepły obiad bardzo pomaga. Zapada zmrok. Chwilę jadę z Forestem Bakerem, który mieszka w Sunnyvale (nieopodal Stanford), ale szybko go gubię. Łapię drugi, potem trzeci oddech. Zaczyna mi się dobrze jechać.

W nocy jest różnie, raz szybciej raz wolniej, w każdym razie cały czas napieram do przodu. Noc jest w miarę ciepła. Wyprzedzam jakąś dziewczynę. W końcu zjazd pomiędzy kaktusami, aż do przesmyku pod szosą. Zjazd jest przyjemny, nachylenie łagodne, bardzo dużo zakrętów więc trzeba uważać, żeby nie wjechać w kaktus. Dojeżdżam do Campingu La Sevilla. Rozglądam się za wodą, ale widzę tylko śpiących ścigantów. Ciągle mam wodę zatankowana na poprzednim campingu więc daję sobie spokój z szukaniem jej. Rozkładam mój worek bivy na betonowym stole i robię krótką drzemkę, o ile to drzemką można nazwać. Budzą mnie krople deszczu. Prognoza przewidywała burzę o poranku w Tucson. Jak będzie wyglądać burza w Arizonie? Czy to będzie tylko krótki deszcz? Jadę, wiedząc, że w Tucson będę mógł zjeść coś ciepłego. W oddali widać góry zaciągnięte szarą zasłoną deszczu. W wyższych partiach gór widać śnieg. Piękna burza. Nie wygląda to dobrze. Singletrack pomiędzy ślicznymi kaktusami kończy się. Po wjeździe na asfalt zaczyna padać deszcz i deszcz ze śniegiem. Policzki mi marzną. Nie mam wodoodpornych spodni, jedynie kurtkę.

Do Tucson  docieram skostniały i przemoknięty. Najpierw zupa, potem gorąca czekolada i sympatyczna pogadanka wyraźnie zainteresowanego wyścigiem faceta, który informuje mnie, że jestem szósty. Wreszcie otwierają Quiznos. Ich kanapki smakują wyśmienicie. Ktoś powiedział, że około południa ma się przejaśnić, więc postanawiam przeczekać, bo w sklepie rowerowym nie mają wodoodpornych spodni. Z moich wyliczeń wynika, że aby przedostać się na drugą stronę pasma górskiego potrzebuję około 20 godzin, co oznacza, że znajdę się w najwyższych partiach górskich w środku nocy. Niedobrze. Gdzieś w okolicach szczytu, trochę poza trasą, znajduje się miejscowość Summerhaven i łudzę się nadzieją, że uda mi się tam dotrzeć i znaleźć nocleg w B&B.

Zanim zacznie się podjazd pod Summerhaven (w większej części asfaltem) szlak wije się najpierw drogą dla jeepów, potem pomiędzy łąkami w trybie interwałowym góra-dół, aż w końcu dociera się do punktu, gdzie widać pionowe kamienne ściany. Nie jest tak źle, da się wpychać rower, w Colorado było więcej noszenia roweru na plecach. Scott nazwał tę sekcję „ascent of death”, co w luźnym tłumaczeniu znaczy wspinaczka śmierci. Po drugiej stronie zjazd jest momentami bardzo trudny i wolę nie ryzykować wywrotki i wypinam się kilka razy.

Camping Molino, jest ciemno, jeszcze kawałek singletrackiem i wjadę na szosę. Z rozpędu zapominam o skręcie w stronę szosy i muszę się trochę wrócić. Widzę światło w oddali – ktoś mnie goni. Catalina Highway to bardzo długi, nudny podjazd. Dogania mnie Jeff. Jest zbyt późno, żeby było cokolwiek otwartego w Summerhaven. Jeff ma jeszcze mniej ciepłych ubrań niż ja i perspektywa spędzenia zimnej nocy nie bardzo mu odpowiada, coś pogaduje, że chce dojechać do następnego miasta, Oracle, że ze szczytu to w większości zjazd. Pamiętając z mapy, że to nie wygląda tak różowo i widząc śnieg na poboczu szybko zdaję sobie sprawę, że to nie jest dobry pomysł. Robi się coraz zimniej, zakładam kurtkę, Jeff mi ucieka. Zamykają mi się oczy, zaczynam zasypiać jadąc na rowerze. Postanawiam zjechać do Rose Canyon Camp. Początkowo myślę, żeby przespać się w budynku toalet (nawet czysto), ale rozłożenie się na betonowej podłodze bez maty nie będzie przyjemne. Znajduję przygotowane miejsce na ognisko, trochę drewna pokrytego śniegiem. Skierowuję lampkę w stronę lasu, zbieram trochę igliwia i gałęzi. Walczę z zapalniczką, która nie chce odpalić, zaczynam trząść się z zimna, wszystko dookoła pokryte jest śniegiem lub lodem, łatwo o hipotermię. Wreszcie się udaje, robię duże ognisko, jest przyjemnie, gotuję wodę, rozgrzewam się liofilizatem. Kilka godzin spędzam przy ognisku, ale nie mogę dłużej walczyć ze snem. Rozkładam bivy i śpiwór na ławce, pod głowę wkładam bukłak wypełniony wodą i czekam na świt, cholernie mi zimno.

O świcie szybko się pakuję i wsiadam na rower, bo to jedyny sposób na rozgrzanie się. Końcówki palców zaczynają szczypać. Słońce się podnosi i zaczyna być cieplej. Z tyłu wydobywa się odgłos psss. Widocznie kolec siedzący w oponie musiał zostać wepchnięty do środka. Szybka reakcja, obrót koła i płyn uszczelnia otwór, jeszcze tylko trzeba napompować koło zgrabiałymi dłońmi. Przy okazji zakładam foliowe reklamówki na śmieci pomiędzy skarpety, wiedząc, że czeka mnie marsz przez śnieg. Nie zjeżdżam poza trasę do Summerhaven, jest wcześnie, a poza tym szkoda tracić wysokości.




Trawers po śniegu w większości to pchanie roweru. Dopiero nieco niżej gdzieniegdzie śnieg zaczyna topnieć i da się jechać. W kilku miejscach jest stromo pod górę. Trawers zajmuje mi więcej czasu niż się spodziewałem. Na zjeździe rozcinam oponę, na szczęście rozcięcie jest niewielkie i płyn je uszczelnia. Co jakiś czas muszę dopompować powietrza. Wreszcie jest sucho, mam ochotę na normalne jedzenie, ale do miasta jest jeszcze bardzo daleko. Szlak wije się pomiędzy malowniczymi boulderami i wzgórzami. Sprawdzam oponę, trzyma powietrze, dogania mnie Pete, który jadąc na singlespeedzie zadziwia mnie swoją mocą. Nie mam szans utrzymać jego tempa. Wkrótce widzę za sobą Steva. Doganiamy Peta, który zrobił przerwę na batona. Do Oracle dojeżdżam kilka minut za Petem i Stevem i dołączam do nich w burger-restauracji.

W sklepie spożywczym nie wiem co kupić, żebym miał ochotę to zjeść. Pete i Steve szybko znikają w oddali. Ja muszę spróbować zrobić coś z oponą, bo rozcięcie zaczyna się powiększać. Próbuję ją zszyć, ale igła łamie się. Zaklejam łatką i spinam zipem, na jakiś czas powinno wystarczyć. Sporo uczestników wyścigu zebrało się tymczasem pod sklepem. Jest późno, około 16:00, na szczęście nie ma upału. Zatankowałem 5L wody, przede mną najbardziej suchy odcinek i prawdopodobnie najbardziej reprezentatywna pustynia. Pagórkowaty krajobraz z większymi górami w tle, zaskakująco zielono. Początkowo jedzie się ciężko z dużym obciążeniem, ale staram się trzymać dobre tempo. Czasami szlak jest słabo widoczny. Monotonia krajobrazu zaczyna mnie nużyć. Zapada zmrok, łapię trzeci oddech i tnę przez pustynię. Wydaje mi się, że jadę 30 km/h, w rzeczywistości gps pokazuje 20 km/h. Slalom między kaktusami, przejazd przez wyschnięte koryto rzeki, kolczaste krzaki, switchback i znowu to samo i jeszcze raz. Pustynia żyje swoim życiem, wydzielając niesamowite zapachy, zające i myszy polne raz po raz przebiegają mi drogę. Zdarza mi się zahaczyć rękawiczką o kaktus, kolce wbijają się głęboko i nie chcą wyjść. W końcu widzę Peta i Steva rozłożonych na płaskim miejscu. Steve podniósł się, rzuciłem „cześć” i pognałem dalej. Nie byłem świadomy, że właśnie ominąłem „water cache”. Ale w sumie nadal miałem sporo wody, która w nocy i z dodatkiem soli mineralnych elete nie ubywała tak szybko.

Znowu ogarnia mnie zmora snu. Robię dłuższą przerwę, spożywam kolejny ciepły obiad liofilizowany. Szybki singletrack przeplatany szutrowymi drogami pod liniami wysokiego napięcia z wieloma przejazdami przez szerokie koryta w kształcie litery u – rozpęd, łomot w dole i wyjazd na szczyt siłą rozpędu. Zaraz przede mną wzgórze Ripsey. Postanawiam się posilić deserem liofilizowanym zanim zacznę wspinaczkę. Jest stosunkowo łatwo, sporo switchbaków i daje się jechać. Ze szczytu widzę migające dwa światła – czyżby Pete i Steve? Zjazd z Ripsey jest momentami techniczny, ciasne switchbacki w sąsiedztwie urwiska są interesujące. Jestem prawie w dolinie, a tu psss, tym razem rozcięcie opony jest na tyle duże, że płyn nie jest w stanie go uszczelnić. Postanawiam poczekać na wschód słońca i zamontować zwykłą dętkę. Jestem zły na siebie, że założyłem tak delikatne opony jakimi są Racing Ralphy. Wyprzedzają mnie Pete i Steve. Założenie dętki trwa wieki, opona nie chce wskoczyć.

Wreszcie z powrotem na trasie, wjeżdżam w obszar rzeki Gila, krajobraz jest niesamowity, roślinność w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki ma inny odcień zieleni – jaśniejszy, pełno saguaro, w oddali czerwone skały. Czuję się mocny, gnam nowym singletrackiem. Po jakimś czasie psss – wjechałem na kawałek przewróconego kaktusa. Dętka do wyrzucenia. Zostaje mi ostatnia. Powinienem zabrać dętkę wypełnioną płynem uszczelniającym. Oglądam dokładnie oponę i wyjmuję wszystkie kolce. Do mety została przeprawa przez góry, 30 km, które nie mam zamiaru pokonywać na piechotę. Zaczyna się piekielny upał. To nie jest upał znany mi z Salzkammergut, który mi zbytnio nie przeszkadzał, tu jest znacznie mniejsza wilgotność powietrza, wargi zaczynają pękać. Muszę zatankować wodę – jedyna możliwość to brudna rzeka Gila. Wreszcie przydaje się filtr wodny, który jak do tej pory był martwą masą. Wspinaczka to na przemian pchanie na przemian powolna jazda. Piasek wpada do butów. Nie mam motywacji do szybkiej jazdy, robię trochę zdjęć, wyprzedza mnie David. 


Jadę na niskim ciśnieniu, bo dętka wychodzi przez rozciętą oponę. Wyglądam zza kierownicy wszystkiego co ma kolce. Wreszcie na szczycie. Zjeżdżam bardzo ostrożnie – to chyba najwolniejszy zjazd w moim życiu. Niestety znowu powietrze uszło. Łatam dętkę. Kawałek dalej znowu nie ma powietrza. Jest cholernie gorąco, nigdzie nie ma cienia, a ja muszę znowu łatać dętkę. Tym razem jest dobrze, powietrze trzyma, rozpędzam się i bum przerysowuję tylny trójkąt ramy na skale, tracę równowagę i wpadam na kaktus. Nic poważnego. 4 km do mety, dam radę. Wreszcie na mecie! 3 dni 9 h 24 minuty niemal bez snu. David oferuje mi wodę. Powietrza w kole niewiele, ale do Superior jakoś dojeżdżam nie marząc o niczym innym jak o prysznicu.


Niesamowita trasa, niesamowici uczestnicy, przygoda życia, która mocno odciśnie na mnie swe piętno. Jestem mniej zmęczony niż po wyścigu przez Colorado, ale co tu kryć tamten wyścig był o wiele dłuższy. Być może w przyszłości pokuszę się o 750 mil szlakiem Arizona wraz z przejściem przez Wielki Kanion. Na tak długim dystansie krajobraz jest nieco bardziej urozmaicony co dodaje trasie uroku. Póki co muszę trochę odespać. 

7 komentarzy:

  1. Świetne :) Czyta się z zapartym tchem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratuluję, tak podglądałem na trackleaders i się zastanawiałem czy rzeczywiście tak mało śpisz czy system się walną, ostro :) Dzięki za relacje.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzizas Paweł, dobrze się czytało ale mnie skręcało za każdym razem jak wspominałes te opony....Ja ich do lasu nie biorę a co dopiero.. odważne, tym bardziej szacun:P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Opony w 29erze mają większą powierzchnię kontaktu z podłożem niż rowerze na kołach 26". W rezultacie Racing Ralphy 29" to tak jak Nobby Nic 26". Racing Ralphy wbrew pozorom mają też grube ścianki, grubsze np. niż Kenda Nevegal.

      Usuń
  4. Trasa swietna, pozazdroscic ;) a tak z innej beczki, czy bedzie, jesli tak to kiedy, druga czesc filmu z rumunii? bo bardzo mi sie spodobal i juz od dawna czekam na kontynuacje ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięk!
      Niestety kontynuacji filmu z ostatniej wyprawy do Rumunii/Ukrainy nie będzie ze względu na brak materiału, który byłby wystarczająco interesujący. Na pewno jeszcze tam wrócę i sfilmuję co nieco.

      Usuń
  5. Piękna trasa! Robi wrażenie, nawet przy odbiorze "przez monitor" :). Pozdrowienia z mniejszych gór (Beskid)!

    OdpowiedzUsuń