wtorek, 31 lipca 2012

Utah Bikepacking - Relacja


Dzień 0
Rower wysłany kurierem już czeka na mnie w hotelu w Cedar City. Żeby tam dotrzeć wybrałem samolot z San Francisco do Las Vegas, a następnie bus (St George shuttle) z przesiadką w St George. Zajęło to praktycznie cały dzień. Trochę czasu zajmuje mi poskładanie roweru i spakowanie całego dobytku, który ma być mi domem przez kolejne 7 dni. Sporo tego, zapakowałem dużo jedzenia i wody (5L) , bo nie wiem czego się spodziewać. Jest gorąco, a przestrzenie między punktami zaopatrzenia i źródłami wody na zaplanowanej trasie są odległe.





Dzień 1 - Bajeczne Krajobrazy

6 lipca, 6:00, śniadanie hotelowe jest smaczne, zwłaszcza jajecznica, ale jakoś nie mam apetytu – jestem podekscytowany wyprawą. Na dzień dobry podjazd z około 1700 na 2800 m. Miasto majaczy w dole, a ja już jestem wyżej niż nasze polskie Rysy. Po 20 km zaczynają się bajeczne widoki: zielono, lasy osikowe i soczysta trawa ścieląca wzgórza. 


Trasę zaplanowałem tak, aby ominąć zamkniętą z powodu osunięcia się ziemi drogę Hwy 14. Wkrótce jednak pojawia się problem – zamknięta na kłódkę brama. Jestem na Black Mountain Road i niewiele mam do przejechania, żeby dostać się na singletrack, zwany Virgin River Rim Trail. Przerzucam rower i przeskakuję przez bramę. Przejeżdżam przez pastwisko, na którym owce przyglądają mi się z zaciekawieniem. Kolejna brama i jestem poza terenem prywatnym.

Zaczyna się singletrack. Szlak z początku nie jest zachwycający, ale potem zaczyna trawersować zbocze lekko wspinając się, aż zaczyna być widać klify, pomarańczowe, wyrzeźbione w wapieniu. Najpierw górują nad tobą, aż wreszcie zdobędziesz spłaszczony szczyt. 


W międzyczasie nadchodzi burza. Akurat docieram do pola namiotowego, gdzie znajduję schronienie w budynku toalet. Czas mija szybko, a kilometry ubywają wolno. Deszczową przerwę wykorzystuję na liofilizowany obiad. Gdy tylko przestaje padać ruszam w dalszą drogę, aczkolwiek klejące się do opon błoto spowalnia mnie. Przynajmniej nie jest tak gorąco.


Szlak wije się wzdłuż jeziora Navajo, lecz na pewnej wysokości w stosunku do tafli jeziora. Wspinam się na około 2900 m, majestatyczne klify są zachwycające. Wkrótce słodki singletrack kończy się, szuter jest szybszy. Zjeżdżam do doliny, która okazuje się sucha, a po strumieniach zaznaczonych na mapie nie ma śladu. Wody niewiele zostało w bukłaku.

Słyszę dźwięk piły ścinającej drzewo. Ktoś mnie zatrzymuje i tłumaczy, że nie powinno mnie tu być z powodu pożaru lasu i powinienem zawrócić. Jestem zaskoczony, bo jak do tej pory nie widziałem żadnych oznak pożaru. Nie mam zamiaru zawracać i wyjaśniam, że muszę się dostać do Hwy 14. Okazuje się, że strażacy uporali się z pożarem i po porozumieniu za pomocą krótkofalówki z bazą decydują eskortować mnie samochodem. Po całym dniu jazdy jestem zmęczony i trudno mi nadążyć za pickupem, zwłaszcza pod górę. Rzeczywiście las przede mną jest wypalony i zdewastowany. Szybko docieram do bazy, gdzie stoi kilka wozów strażackich i nawet przygotowane jest lądowisko dla helikopterów. Dziękuję strażakom i ruszam dalej najpierw szutrem potem asfaltem.

Zaczyna zapadać zmrok, pora szukać miejsca na nocleg, a ja jestem na asfaltowej drodze zamiast w dziczy. Przy skrzyżowaniu Hwy 14 z Hwy 89 znajduje się stacja benzynowa i sklep Toda. W samą porę, żeby zaopatrzyć się w wodę. Odbijam w szutrową drogę, ale długo nie widzę odpowiedniego miejsca. Jest zupełnie ciemno, około 21:15 znajduję znakomitą płaską polankę. Zjadam liofilizat na kolację, rozkładam bivy i kładę się spać. Noc jest ciepła.

Dystans: 130 km
Suma podjazdów: 3517 m
Czas ruchu: 11h 43’

Dzień 2 - Klify

Pobudka przed świtem, start około 5:20. Dojeżdżam do dziwnego skrzyżowania, gdzie żadna z dróg nie zgadza się ze śladem gps. Próbuję jedną z opcji pod górę: zrywa się łańcuch. Skrócenie łańcucha o jedno ogniwo jest prostą naprawą. Przypominam sobie z relacji Dixie 200, że w pewnym momencie szlak jest słabo widoczny. Rzeczywiście dalsza trasa prowadzi przez podmokłą, miejscami bagnistą łąkę. 



Po około pół kilometra pojawia się bramka i ścieżka (Pole Canyon Trail) zaczyna być widoczna. Niemniej jednak większość czasu trzeba pchać rower, aż do klifów z pięknym widokiem (Klify Zachodzącego Słońca), gdzie zaczyna się szlak Grand View Trail.

Widoki są tak niesamowite, że co chwilę zatrzymuję się i robię zdjęcia. Widok z klifów rozpościera się na Płaskowyż Paunsaugunt (nawet nie wiem jak wymówić tą nazwę). Burza wisi w powietrzu. Szlak miejscami jest przejezdny dla quadów i domyślam się, że część turystów wybiera właśnie taką opcję, a reszta odwiedza punkty widokowe, takie jak Cascade Falls, gdzie można dotrzeć samochodem.





Robinson Guzzler to miejsce, w którym zbiera się wodę deszczową. Miejsce czerpania wody nie wyglądało zachęcająco. Kilka kilometrów dalej ma być źródło więc daruję sobie filtrowanie tej paskudnej wody. Zjeżdżam do Kanionu Wodnego, ale gdzie ta woda? Sucho jak pieprz i piaszczyście. Poruszam się po suchym korycie kanionu -  czy aby na pewno to właściwy szlak? Pewnie, że nie, szlak idzie górą. Wkrótce faktycznie widzę rzeczkę i docieram do źródła bijącego prosto z ziemi. Woda jest lodowata, podczas gdy powietrze jest niemal palące. Dłuższa przerwa na posiłek i regenerację. Z Kanionu Wodnego trzeba wdrapać się z powrotem na kolejne pasmo Różowych Klifów.  Szlak to zarośnięta ścieżka, która wkrótce przeistacza się w plażowy piasek,  po którym nie da się jechać nawet w dół.



Wkrótce zjeżdżam z Grand View Trail na szuter, żeby dostać się na przyjemny singletrack – Crawford Pass Trail. Mijam kolejne klify, tym razem trawersując po pionowych zboczach. Po trudniejszych odcinkach przychodzi czas na łatwiejszą jazdę po drogach dla ATV (All Terrain Vehicles) wzdłuż Great Western Trail.



 Niestety jazda słabo mi idzie; najwyraźniej papryka w liofilizacje zjedzonym przy źródle zaszkodziła mi. Przerwa nie pomaga. Dojeżdżam do strumienia i przygotowuję gorącą zieloną herbatę. Latające insekty nieco psują mi odpoczynek pośród łąk przeciętych strumieniem. Mój żołądek czuje się znacznie lepiej i jestem w stanie normalnie jechać. Robi się późno, docieram do Tropic Reservoir, a następnie do miejsca, gdzie zaczyna się Chimney Rock Trail. Tym razem postanawiam „rozbić obóz” przy świetle dziennym (jest około 20:00) i odpocząć. Niestety nie udało się zrealizować zaplanowanego kilometrażu.

Dystans: 80 km
Suma podjazdów: 2300 m
Czas ruchu: 9h 17’

Dzień 3 - Przez Kaniony i Krzaki

5:03 słońce powoli wstaje, a ja razem z nim. Chimney Rock Trail to bardzo przyjemny, ale krótki singletrack z interesującymi formacjami skalnymi. Szybko docieram do pola namiotowego King Creek, gdzie tankuję wodę. Podczas dłuższych wypraw staram się unikać biwakowania w tego typu miejscach, ponieważ przeważnie jest dużo hałasu. Poza tym podczas dzikich noclegów odczuwa się bliższy kontakt z naturą.



Zjeżdżam na szutrową drogę, ślad gps jest niedokładny i pakuję się na pole i muszę jechać wzdłuż płotu. Okazuje się, że jednak jestem wewnątrz ogrodzonego obszaru i muszę przeskoczyć przez drut kolczasty, żeby wejść na drogę. Jest szybki szuter, który wkrótce przeistacza się w piaszczystą drogę leśną, zupełnie jak na Kaszubach.



W końcu docieram do Thunder Mountain. Tutaj wiodą piaszczysto-żwirowe ścieżki interwałowe z widokiem na niesamowite formacje skalne. 



Spotykam kilka osób poruszających się konno. Jestem blisko Bryce Canyon, czyli w obszarze popularnym turystycznie. Zjeżdżam nieco z zaplanowanej trasy mając nadzieję na obiad w restauracji (Harold’s place), niestety okazuje się zamknięta. Nie pozostaje mi nic innego jak coca cola z automatu. Zaczyna być gorąco, jestem na wysokości około 2100 m, czyli bardzo nisko jak na tutejsze warunki.

Docieram do niesamowitego Kanionu Kasto: malownicze formacje skalne przyozdobione są potarganymi przez wiatr chmurami. 




Skręcam w Hancock, szlak staje się coraz bardziej zarośnięty i coraz częściej moje stopy są na ziemi zamiast na pedałach. Dave uprzedzał mnie, że to najtrudniejszy odcinek. W rzeczy samej w połączeniu z upałem (temperatura zapewne powyżej 30 C) dostaję nieźle w kość, w pewnym momencie szlak ginie. Jestem na 2800 m, ale widoki nie powalają. Przy zjeździe do strumienia Hancock natrafiam na stado łosi wydających dziwne dźwięki – zapewne wystraszył ich dziwny stwór poruszających się na kołach.

Dalsza trasa to wspinaczka wzdłuż strumienia, gdzieniegdzie nie widać szlaku (West Hunt Trail) i nie da się jechać. Planuję nabrać wody najwyżej jak się da. Niestety szlak odbija nieco od strumienia, a gdy do niego powraca jest zupełnie suchy. Zostawiam rower i wracam aż do samego źródła pieszo. Na wszelki wypadek filtruję wodę. Jestem w zupełnej dziczy, widać, że nikt tutaj nie chodzi więc muszę uważać, żeby nie zrobić sobie krzywdy.



Szlak pnie się ostro pod górę, jest zarośnięty, ciężko pchać rower. W pewnym momencie trudno zdecydować, którędy iść – szlaku nie ma. Wpakowuję się w zarośla z powalonymi drzewami. Wreszcie wdrapuję się na przełęcz znajdującą się ponad 3000 m nad poziom morza. Pojawia się szlak trawersujący zbocze, ale nieprzyjemny, zaczynam przeklinać to miejsce, myśląc w duchu, że nie warto było tyle się męczyć, żeby dotrzeć w te krzaczory.




Trochę fajnego zjazdu, ale zupełnie bezsensu, bo trzeba się wspiąć szutrem i to jeszcze wyżej, bo na niemal 3300 m. Słońce zaszło, a ja nadal jestem wysoko w górach. O kolacji w Circleville mogę pomarzyć. Przy takiej wysokości mam nadzieję na nagrodę w postaci zjazdu singletrackiem w dół. Snowbank Trail niestety nie jest niczym ekscytującym, w wielu miejscach szlak jest zarośnięty i przy zjeździe z lampką czasami zdarza mi się go zgubić. Nigdy nie jest tak, że jadąc pasmem górskim zawsze będzie w dół. Zdarzają się odcinki, gdzie trzeba trochę się zmęczyć, a ja już jestem totalnie padnięty. W końcu docieram do szutrowej drogi. Postanawiam pociągnąć jeszcze, żeby przespać się na niższej wysokości (około 2250 m).

Rozkładam bivy pośród pustynnych krzaków o charakterystycznym zapachu, którego nie potrafię opisać, a który towarzyszył mi już w Arizonie. Jest 22:20, liofilizat na kolację i szybki sen.

Dystans: 107 km
Suma podjazdów:  3114 m
Czas ruchu: 11h 52’

Dzień 4 – W Poszukiwaniu Cienia

Zwlekam się z posłania dopiero około 6:00. Na śniadanie tylko coś słodkiego, żeby dotrzeć do wioski oddalonej o jakieś 20 km. Wioska położona jest w dolinie, nawadnianej przez Rzekę Sevier i zieleni się niczym oaza pośród surowych skalistych gór. 





Zjadam obfite śniadanie i uzupełniam zapasy. Przed sklepem zaczepia mnie ciekawski starszy pan na quadzie. Po miłej pogawędce towarzyszy mi kawałek i ostrzega przed grzechotnikami.

Odcinek omijający kawałek Hwy 89 i Hwy 62, która przebiega przez Kingston to porażka. Luźne kamienie z piaskiem, po których ciężko się jedzie i nawet przy niewiele stromych zboczach trzeba pchać rower. Widok po wjechaniu na wzgórze jest taki sobie (podjazd z 1850 m na 2200 to niby niewiele, ale przy zjeździe z powrotem w dół kompletnie mija się z celem). Żałuję, że nie pojechałem asfaltem. Obfite śniadanie szybko stopniało.

Po przecięciu Hwy 62 zaczyna się podjazd szutrówką i walka w poszukiwaniu cienia. Praktycznie nie ma drzew, a jak się już jakieś trafi, to cienia jest niewiele ze względu na słońce będące niemal w zenicie. Wymyślam sobie strategię 100 m jazdy w pionie i odpoczynek pod pierwszym napotkanym drzewem. Tym razem jadę na Mountain Dew zamiast wody. Zawsze to trochę kalorii, które są łatwiej przyswajalne w postaci płynnej niż stałej. Staram się też wcisnąć w siebie trochę galaretek gumisiowych. 




Z początku nie jest stromo i jedzie się wygodnie. Później w niektórych miejscach zygzakiem w poprzek szerokiej drogi, a i gdzie niegdzie z buta. Po wdrapaniu się na około 2700 m rozpościerają się całkiem ładne widoki na sztuczne jezioro (Otten Creek Reservoir) i klify Parker Mountain. Co jakiś czas zdarza się mały osikowy las, ale w większości droga prowadzi pośród łąk.




Woda w bukłaku ubywa w zastraszającym tempie. Widząc, że strumień i jezioro, które ma być punktem kulminacyjnym dnia jest jeszcze daleko więc zaczynam oszczędzać wodę. Jak to bywa na szczycie pasma górskiego droga raz to opada raz wznosi się, suma podjazdów rośnie, a sił ubywa.




Wreszcie docieram do strumienia. Robię małe pranie, filtruję wodę, zakładam mokrą koszulkę i co … i śmierdzi krowim łajnem. Po dotarciu do jeziora, z którego wypływa strumień już wiem dlaczego. Na brzegu jeziora pasą się krowy. Widok nie powala, ale za to podczas zjazdu na drugą stronę pasma jest o wiele ładniej. Niby cały dzień szutrami, ale upał powoduje, że jadę w ślimaczym tempie.




Docieram do miejscowości Koosharem w sam raz bo na godzinę przed zamknięciem sklepu. Długo odpoczywam i ładuję w siebie kalorie. Ruszam, gdy zaczyna zmierzchać. Czwarty dzień się kończy, a ja nie jestem w połowie zaplanowanej trasy, co mnie martwi. Żeby skrócić trochę trasę rezygnuję z kolejnego jeziora (Fish Lake), które położone jest niby tylko na wysokości 2700 m, a i tak wspinam się na 2400 m, ale jest noc i musiałbym tam przenocować, żeby coś zobaczyć. Tymczasem są idealne warunki do jazdy w nocy, asfalt, ciepło, ale nie gorąco, kilka mało interesujących miejscowości po drodze, zakładam, że widokowo niewiele do stracenia.

Trochę chodzi mi po głowie motel w miejscowości Loa. Nauczony jednak doświadczeniem kontynuuję jazdę, żeby rano wystartować z nieco wyższego pułapu, gdyż w dolinach jest bardzo gorąco i to już od 9:00. Jazdę kończę bardzo późno, bo o 1:30 z imponującym dystansem, który daje mi nadzieję, że uda się skończyć zaplanowaną mega-pętlę. 

Dystans: 184 km
Suma podjazdów:  3987 m
Czas ruchu: 14h 02’

Dzień 5 – Przestrzenie Płaskowyżu

Budzą mnie krowy, które przyglądają się z zaciekawieniem: co też ja robię na ich terytorium. O 6:30 już pedałuję, zostało około 1000 m podjazdu do płaskowyżu. Po drodze tankuję wodę, niby nie jest gorąco, ale słońce na dużej wysokości uderza ze zdwojoną siłą. Trochę doskwierają komary i inne latające insekty. Mija mnie pickup, zwalnia i równa prędkość ze mną. Pasażerowie zagadują, nawet oferują mi podwiezienie, ale ja wolę dotrzeć na szczyt o własnych siłach podziwiając po drodze widoki.

Wdrapuję się na około 3370 m i nagle teren staje się jedynie pofałdowany. W nieckach znajdują się małe jeziorka, a raczej oczka wodne otoczone błotnistą mazią. Jest ich mnóstwo, stąd zapewne nazwa – Płaskowyż Wodnika. Olbrzymie, otwarte przestrzenie, ograniczone gdzie niegdzie lasem przez które prowadzą drogi polne. Wbrew pozorom nie jedzie się łatwo, wysokość daje o sobie znać; nie bardzo mam ochotę, żeby cokolwiek zjeść. Po dotarciu do Spectacle Lake czuję się nieco rozczarowany – spodziewałem się czegoś bardziej widowiskowego niż wysychający zbiornik z tamą. Udaję się na drugą stronę, gdzie płynie wartki orzeźwiający strumień i robię dłuższą przerwę na obiad.




Kawałek dalej znajduję wreszcie piękne jezioro – Rim Lake i żałuję, że nie zrobiłem przerwy właśnie w tym miejscu. Nieopodal jest punkt widokowy na krawędzi klifów. Gdzieś w oddali pada deszcz. 










Wkrótce docieram w rejon, przez który przetoczyła się burza. Dookoła białe kostki lodu pozostałe po gradobiciu. Temperatura diametralnie spadła. Przez chwilę pada deszcz. 





Obserwuję niebo i widzę, że jadę w stronę ciemnych chmur, ale front burzowy wydaje się być rozdwojony i mam szansę na wciśnięcie się pomiędzy strefy niepogody. Grzmoty i błyskawice są przeraźliwe. Zatrzymuję się na skraju lasu i zastanawiam się czy powinienem jechać dalej przez otwartą przestrzeń łąk, aż do następnego lasu. Jadę, kontroluję ślad gps w stosunku do burzy, kierunek wiatru. Jestem w lesie jest bezpieczniej. W końcu zostawiam burzę za sobą, ale droga jest zamoknięta i koła toczą się z oporem.

Skręcam w szeroką szutrową jakąś główną drogę (Great Western Trail), na której spotykam Francuza jadącego w przeciwną stronę na fullu z przyczepką. Całość wygląda na dość ciężki sprzęt. Francuz zmierza do miejscowości Loa w dolinie, ale krótszą i łatwiejszą drogą niż ta, którą ja wybrałem, ale z pominięciem atrakcji takich jak punkt widokowy z Rim Lake.  Zamieniliśmy kilka zdań, ale burza wisi jeszcze w powietrzu więc wolę się oddalić.

Płaskowyż z perspektywy rowerzysty wcale nie jest taki płaski. Składa się ze swego rodzaju pofałdowanych schodów o ogromnej powierzchni. Stopień po stopniu redukuję wysokość aż do krawędzi Griffin Top. Przestrzeń jest powalająca, a powtarzalność krajobrazu przytłacza. 





Po nagłej utracie wysokości w okolicach Kanionu Escalante trzeba wspiąć się jeszcze raz na Barney Top. Rezygnuję z wycieczki w bok na Powell Point, bo robi się późno, a chciałbym tym razem przenocować w hotelu. Zjazd do Jeziora Pine Lake wygodną szutrówką jest błyskawiczny. Jezioro i chmury w świetle zachodzącego słońca wyglądają pięknie. 





Jeszcze nie wiem jaka mnie czeka niespodzianka w Kanionie Henderson. Zapalam lampkę i rozpoczynam nocną masakrę. Ścieżka schodzi stromo na dno kanionu i z ziemi przeistacza się w błoto meandrujące pośród paskudnych pustynnych krzewów, o które raz po raz zahaczam ramieniem. Widocznie padający deszcz spływa właśnie tą ścieżką. Przeklinam tego, kto ją wytyczył. Miejscami rower nie chce jechać, czasami nie widać, gdzie jest ścieżka, błoto pryska na wszystkie strony. Zamiast szybko zjechać na nocleg, męczę się dobre półtorej godziny, zanim dotrę do drogi szutrowej. Jestem padnięty i ląduję w hotelu o 22:00, za który muszę zapłacić aż 100 $! Rower całkowicie oblepiony błotem bez wahania wprowadzam do pokoju.

Dystans: 148 km
Suma podjazdów:  3096 m
Czas ruchu: 12h 22’

Dzień 6 – Przemierzając Pustynię

Tropic to mała zupełnie nieinteresująca miejscowość, w której zatrzymują się turyści odwiedzający m.in. Bryce Canyon. Jak to bywa w przypadku zatrzymywania się w hotelu, bardzo dużo „marnuję” czasu. Śniadanie w restauracji hotelowej trwa długo, ogromny naleśnik z jagodami lepiej wygląda niż smakuje (w końcu nie jest to Chata Górzystów w Górach Izerskich). Zakupy w sklepie, skrobanie roweru z błota, pakowanie… Ruszam dopiero o 8:30 i już jest gorąco. Po wcześniejszej analizie mapy widzę, że długo będę jechał na nisko położonym obszarze, co oznacza pustynię, a kolejne źródło wody jest nieco wątpliwe, bo to zbiornik dla bydła. Nie oznacza to nic innego jak podkręcenie tempa.

Kawałek asfaltem w dół, a potem paskudna piaszczysto-pylasta droga nie do podjechania. Kaniony i interwały góra-dół. Zaskoczony w jednym z nich znajduję wodę (Willis Creek). Moczę bandanę, która i tak po 15 minutach wysycha. Deptam mocno, żeby przejechać przez to niewdzięczne pustkowie. Zaczyna być widać Różowe Klify, w kierunku których zmierzam.







Po około 40 km jestem przy zbiorniku dla bydła. Woda nadzwyczaj czysta ciurka z kranika. Spędzam około godziny pod drzewem w otoczeniu krowiego łajna. Niby nie najatrakcyjniejsze miejsce, ale daje cień, a po zmoczeniu koszulki w wodzie na chwilę robi się przyjemnie.




Szutry się skończyły, szlak Grand View Trail jest miejscami zarośnięty, jest trochę powalonych drzew, las daje trochę cienia. Postanawiam objechać trochę szutrem, łapie mnie burza i sporo czasu spędzam pod drzewem. Pada solidnie, tak, że droga zamienia się w lepkie błoto, po którym nawet pickup z napędem na 4 koła nie jest w stanie się poruszać zanim nie wyschnie.




Mój upór w pchaniu roweru kończy się skrzywieniem wózka przerzutki. Ale koniec końców jestem na twardszym szutrowym gruncie. Droga na szczyt klifów jest długa i siermiężna przez Pipeline Canyon, więcej pchania niż jechania, aż do znakomitego szlaku Crawford Pass Trail. Na szczycie pakuję się w drogę, która wydaje się prowadzić do klifów (nie mam namalowanego śladu gps), kończy się w krzakach. Na skróty docieram do właściwej drogi. Piję kawę zmieszaną z czekoladą na rewelacyjnym punkcie widokowym.




Jestem na znanej mi wcześniej trasie prowadzącej wzdłuż klifów i znów czuję dziwny zapach, jakby ktoś przypiekał cukier na patelni. Po intensywnej jeździe docieram do źródła w Water Canyon. Zaczyna zmierzchać. 






Kombinuję jak tu uniknąć tej samej trasy i kolejnego podjazdu. Widzę na mapie ścieżkę prowadzącą do głównej drogi do miejscowości Alton położonej w dolinie i odległej o około 10 km. Wygląda prosto, rzeczywistość jest inna…

Zaraz pojawia się brama z informacją o kopalni i monitoringu. Wzdłuż płotu jest ścieżka, potem droga przez łąki, która kończy się nad przepaścią – w dole widać pracujące maszyny przy świetle jupiterów. Wracam i szukam innej drogi, najpierw na przełaj przez łąki, potem drogą koło Rancha. Docieram faktycznie do głównej drogi prowadzącej do Alton, ale jest ona zamknięta na potrzeby kopalni. Nie pozostaje mi nic innego jak nadłożyć drogi jadąc asekuracyjnie szutrami przez Glendale.

Ciągnę szosą w środku nocy, w końcu znajduję świetne miejsce na piknik z łazienkami. Dobra okazja, żeby się umyć i wciągnąć kolejny liofilizat. Zjeżdżam w boczną drogę, niemal usypiam jadąc, więc kładę się na pierwszej znalezionej łące. Jest 1:30.

Dystans: 129 km
Suma podjazdów:  2947 m
Czas ruchu: 10h 49’

Dzień 7 - Powrót

5:30, budzę się jakoś dziwnie słaby. Później okazuje się, że mogło to być spowodowane dymem z dogorywającego w pożarze lasu. Zignorowałem znak o zamknięciu drogi i przejechałem przez wypalony las (Stout Canyon). Swoją drogą szkoda, że razem ze znakiem nie ma informacji, że przyczyną zamknięcia jest pożar lasu. Praktycznie tylko ostatnie kilkaset metrów na zamkniętej drodze było otoczone kikutami spalonych drzew i gdzie niegdzie wydobywał się dym. Spodziewalłem się takiego scenariusza, bo to ten sam rejon, co pierwszego dnia. Dalej Hwy 14 pod górę już bezpiecznie bez zagrożenia czadem. Poruszam się leniwie, do Cedar City niedaleko, a trasa powrotna wiedzie przez Kanion z osuniętą ziemią, gdzie drogę otwierają dopiero o 19:00. Zbaczam z asfaltu, żeby zobaczyć małe jeziorko wokół którego jest kawałek singletracka.




Kieruję się nad Jezioro Navajo, a potem wracam jeszcze zobaczyć wodospad (Cascade Falls), który ominąłem pierwszego dnia. Wiąże się to z zostawieniem roweru w krzakach i wycieczką z buta. Niesamowite jest to, że wodospad znajduje źródło prosto w skale na wysokim klifie.









Powrót do roweru zostawionego strategicznie na górce to kilka kilometrów z buta w upale powodującym, że nawet ciężko się idzie. Ale potem w nagrodę mam sporo znakomitych singletracków, co prawda pośród już znanych mi widoków, ale tym razem jadę w przeciwną stronę (Virgin River Rim Trail). Super się jedzie, tylko, że burza z piorunami rozszalała się wokół. Docieram do pola namiotowego i zastanawiam się czy jechać dalej czy czekać. Szlak wiedzie lasem, trawersując góry i jest jakby osłonięty od frontu burzowego. Długo udaje mi się uniknąć burzy, aż wreszcie niebo otworzyło się i utknąłem pod drzewem na dobrą godzinę.

Potem mam zjazd drogą leśną i jestem z powrotem na asfalcie (Hwy 14). Jestem godzinę przed czasem w Cedar Canyon, ale strażnik oferuje mi podwiezienie przez zamkniętą drogę, bo akurat zbiera się do domu. Rzeczywiście osuwisko ziemi i skał jest ogromne, częściowo już uprzątnięte. Ponoć górotwór kanionu jest w ciągłym ruchu i to już nie pierwsze osuwisko.
Zjeżdżam do hotelu i mam jeszcze czas na spokojne zjedzenie kolacji. Plan generalnie zrealizowany.

Dystans: 103 km
Suma podjazdów:  2337 m
Czas ruchu: 8h 57’

A następnego dnia pada od samego rana nieustannie, a pioruny w górach walą tak, że nie chciałbym tam być ani chwili… Farciarz.


1 komentarz: