niedziela, 25 listopada 2012

Podsumowanie Pobytu w Kalifornii

Palo Alto, siedziba facebook’a, miejscowość usytuowana pomiędzy San Francisco a San Diego. Miasta te łączy kolej Caltrain z wagonami przystosowanymi do przewozu rowerów. Palo Alto leży w tzw. Dolinie Krzemowej, skupiającej wiele siedzib znamienitych producentów półprzewodników  jak i producentów oprogramowania. Nieopodal znajduje się Uniwersytet Stanforda, gdzie realizowałem roczne stypendium.

Stanford - widok od strony Owalu

Stanford - Main Quad
 

Campus Uniwersytetu jest jednym z największych w USA. Zdominowany jest przez piękne budynki w stylu hiszpańskim wybudowane z piaskowca, chociaż jest i wiele nowoczesnych budynków, zupełnie nie przystających stylem, a nawet brzydkich.

Podsumowanie dotyczy rowerowego punktu widzenia, moich eksploracji okolic jak i wypraw w dalsze zakątki Kalifornii. Przede wszystkim chciałbym jednak rozwiać kilka stereotypów dotyczących tego miejsca.



Jeśli wydaje Ci się, że Kalifornia to doskonałe miejsce, żeby wygrzać się na słońcu, to może spotkać Cię niemiła niespodzianka. Klimat Kalifornii jest dość specyficzny i zróżnicowany. Dolina Krzemowa oddzielona jest od Oceanu pasmem gór nieco niższym niż nasze Beskidy, zaś od wschodu wdziera się zatoka, a dalej kolejne niskie pasmo pagórków. Wyraźnie zaznacza się wpływ Oceanu z zimnymi prądami morskimi, co powoduje, że i w Dolinie Krzemowej jest chłodno, zaś w głębi lądu wysokie temperatury i niska wilgotność sprawiają, że jest nieznośnie. Rozpiętość dobowych temperatur jest o wiele większa niż w Polsce. Ranki są bardzo chłodne, a popołudnia mogą być upalne. W San Francisco jest wietrznie, nawet o 5 stopni Celsjusza chłodniej niż w Palo Alto i bywa ponuro. Tutaj Ocean łączy się z Zatoką i jęzory chmur mają łatwy dostęp do lądu wdzierając się pod mostem Golden Gate.
 
Przez Golden Gate prowadzi ścieżka rowerowa
 

Prawdą jest, że w Californii jeździć rowerem można cały rok niemal w identycznych ciuchach. Nie ma wyraźnie zaznaczonych pór roku, śniegu w zimie nie było, a jedynie czasami padał deszcz. Przy czym należy dodać, że dla plażowiczów o wiele przyjemniejszym jest południowe wybrzeże, gdzie już w marcu jest ciepło.

W Kalifornii jest sucho, szlaki rowerowe, a raczej łatwe technicznie ścieżki, to wysuszona glina, piasek, czasami zdarzają się kamienie lub szuter, a przede wszystkim pył pięknie pokrywający każdy fragment ramy i niszczący uszczelki amortyzatorów. Trzeba brać poprawkę przy czytaniu recenzji opon pisanych przez tutejszych bikerów – tutaj naprawdę nie trzeba potężnego bieżnika, błoto występuje niezwykle rzadko, teren jest nieporównywalny do szlaków w Polsce.
Henry W Coe State Park
 

Pierwsze rozczarowanie jakie mnie spotkało, to brak szlaku rowerowego na wzgórza Skyline. Aby dostać się do sensownego miejsca, gdzie można swobodnie pojeździć rowerem górskim trzeba wysoko wdrapać się asfaltem (najlepiej Alpain Rd), nie mówiąc o dojechaniu do wzgórz – szosa to jedyna opcja. Nie, żeby się nie dało, równolegle przebiega bardzo dużo szlaków pieszych, po prostu jest to zabronione i nie warto zadzierać ze strażnikami. Rangersi bywają nieprzyjemni o czym miałem okazję się przekonać jadąc po zmroku przez park Mt Diablo, co oczywiście jest zabronione. Generalnie wszystko co sprawia frajdę w Kalifornii jest zabronione, np. kąpiel w większości jezior (nie wspominając o kąpieli na waleta).

Wiele terenów, jezior, parków jest prywatnych, często ogrodzonych. Trudno zaplanować dłuższą trasę w domu przy komputerze, bo w rzeczywistości okazuje się, że na drodze znajduje się zamknięta brama lub ogrodzenie i tabliczka teren prywatny. Na bieżąco trzeba modyfikować trasę, niejednokrotnie jadąc asfaltem. Teraz już wiem dlaczego rowery szosowe są tak popularne w Kalifornii.

W Kalifornii znajduje się bardzo wiele parków stanowych i kilka narodowych, ale te drugie dla rowerzystów są nieosiągalne (nie mam na myśli jazdy po asfaltach w dolinie Yosemite, tylko prawdziwe szlaki górskie, gdzie niestety jazda rowerem jest zabroniona).  Model rowerowania w Kalifornii wygląda tak, że rower pakuje się do samochodu, przyjeżdża na parking pod park, pokręci trochę po ścieżkach i wraca do domu. Parki takie jak El Corte Del Madera czy Soquel Demonstration Forest nieopodal Santa Cruz są przyjemne, ale rozmiarowo bardzo małe i o wycieczce liczącej 70-100 km można zapomnieć. Jest jeszcze Henry W Coe oraz Mt Diablo, ale bez samochodu ciężko się tam dostać. Marin County to strome wzgórza przeryte szutrowymi dróżkami, jedynie z fragmentarycznymi, łatwymi singletrackami i widokiem na Ocean/Golden Gate. Redwood Big Basin to głównie szutry, szlaki zarezerwowane są dla pieszych.









El Corte de Madera
Mt Diablo




Generalnie model życia w Kalifornii bez samochodu jest nie do wyobrażenia. Było mi ciężko pod tym względem. Komunikacja kolejowa jest bardzo ograniczona, do parków praktycznie nie ma transportu miejskiego.

Należy dodać, że większość parków to wzgórza porośnięte suchą trawą, trochę rzadkiego lasu, gdzie cienia nie ma za wiele i bywa też sporo krzaków. Dodatkowo trzeba uważać na krzewy i drzewa trujących dębów – wystarczy otrzeć się o ich liście i zaraz dostaje się nieprzyjemnej wysypki i bąblów.  Większość terenów to jak na mój gust nieużytki, ale Amerykanie przeważnie się zachwycają. Pod tym względem wyróżnia się Redwood Big Basin, gdzie las wygląda normalnie, jest wilgotno, są strumienie i nawet wodospady, a strzeliste, ogromne drzewa Redwood robią wrażenie.


Drzewa Redwood


W sumie w Kalifornii byłem na dwóch większych wyprawach. Jedna z nich, terenowa, prowadziła do Jeziora Tahoe i wokół niego (po części w stanie Nevada), a druga, głównie szosowa, wzdłuż wybrzeża do Bodega Bay, a potem do Sonoma i Napa – dolin słynących z doskonałych win.

Trasa nad Jezioro Tahoe ułożona była mając na uwadze kształtujący się powoli wyścig w stylu bez wsparcia zewnątrz (California Sierra Trail Race). Z bólem muszę przyznać, że było to kolejne rozczarowanie. Nieporównywalnie lepsze wrażenia sprawiły na mnie Arizona, Utah, nie wspominając o Kolorado, które ciągle pod względem szlaków rowerowych, piękna i dziczy gór San Juan jest moim numerem jeden.

Na pewno do napełnienia czary goryczy przyczyniła się pogoda, a właściwie sierpniowy upał. Dojazd z Sacramento, gdzie dotarłem pociągiem, do Auburn najkrótszą, szosową drogą nie był najlepszym pomysłem. Czacha zaczęła dymić i udar słoneczny mocno dał się we znaki, tak że następnego dnia niewiele byłem w stanie przejechać, a właściwie przepchać, bo inaczej nie bardzo się dało po szlaku konnym. Następny dzień też nie zachwycał zarówno pod względem widoków jak i szlaków. Dopiero sytuacja odmieniała się po dotarciu nad Jezioro Tahoe i wjazd na genialny szlak Tahoe Rim Trail. Co prawda nie jest on w całości dostępny dla rowerzystów, ale ta część, którą można przejechać jest warta uwagi. Niewiele co prawda jest technicznych sekcji, ale za to większość jest podjeżdżalna (polecam kierunek zgodny z ruchem wskazówek zegara), szlak jest sprytnie wyprofilowany z masą agrafek i zakosów. Nie muszę dodawać, że krajobrazy są bajeczne, co w połączeniu z ładną pogodą, nieco chłodniejszym powietrzem z uwagi na wysokość nad poziom morza wywołało uśmiech na twarzy. Generalnie w Kalifornii czy Utah jest tak, że najlepiej jak najszybciej wdrapać się wyżej, aby uniknąć upałów i suchego powietrza w dolinach, które powodują zasychanie śluzówki.  








 


I tak można jechać po górach wokół jeziora Tahoe nawet przez 3 dni, albo i dłużej, jeśli ktoś wolno  jeździ. Szlak jest piękny, zresztą zdjęcia mówią same za siebie. Ale z drugiej strony szlak nie jest ciągły i trzeba zjechać na asfalt, bo fragmenty dostępne są tylko dla pieszych. I w zamian za szlak pieszy mamy detour, ale nie  taki jak w Kolorado, gdzie ciągle było pięknie i dominowały szutry…

Druga wycieczka była znacznie krótsza, trzy-dniowa. Prowadziła głównie mniej uczęszczanymi szosami, nie licząc Bolinas Ridge i Parku Annandel. Sporym problemem było znalezienie miejsca do spania na dziko. Kalifornia jest mocno zurbanizowanym stanem, w Parkach nie wolno przebywać po zmroku, pola namiotowe są płatne i trzeba je rezerwować z dużym wyprzedzeniem, nie wspominając o tym, że to żadna przyjemność nocowania wśród skupisk ludzkich.

Pierwszą noc spędziłem nad zatoką Bodega, blisko punktu widokowego. Musiałem poczekać do zmroku jak Ludkowie podziwiający zachód słońca odjadą swoimi samochodami, bo nieopodal znajdowało się skupisko rozłożystych drzew ze znakomitym miejscem na biwak. Ranek był okropnie zimny jak na koniec sierpnia, a to za sprawą oceanu spowitego mgłą. Mgła była wyjątkowo gęsta i skraplała się na rzęsach, brwiach i ziębiła policzki. Po wdrapaniu się na wzgórza zamiast oceanu widać było tylko mleczną biel niczym morze chmur.

Bodega Bay, Sonoma and Napa Valleys

Droga nr 1 wzdłuż wybrzeża może być dość atrakcyjna, ale raczej dla samochodów i motocykli a nie rowerów. Wąsko, brak pobocza, spory ruch. Trochę klifów, ciekawa faktura wybrzeża, co jakiś czas restauracje rybne, szyldy z ofertami ostryg.

Potem był interesujący łącznik, widać często uczęszczany przez szosowców. Nielegalny nocleg w Parku Annandel. Wzgórza pokryte winoroślami, kilka luksusowych posiadłości, a na koniec ogromny kielich Pino Noire.  Amerykanie byliby zachwyceni…

Jeśli miałbym jeszcze kiedyś okazję być z rowerem w Kalifornii, to pewnie pojechałbym na lekko wokół jeziora Tahoe.

2 komentarze:

  1. Dzień dobry!
    Chciałabym nawiązać z Panem współpracę, czy mogę prosić o kontakt na e-maila: judyta@traffictrends.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń